Przygoda jest tym, co określa nieznane, nieprzewidziane, co spotyka nas znienacka. Wszystkiego nie da się przygotować, zaplanować, zabezpieczyć, przewidzieć i to dobrze, bo każda przygoda dzięki temu uczy i kształtuje psychikę, uczy samodzielności i odpowiedzialności. Dostarcza wrażeń, dzięki którym droga ma smak prawdziwego życia, niepozbawionego dobrych jak i złych doświadczeń.
Rowerowe przygody pełne są losowych zdarzeń, jednymi z nich są awarie sprzętu. Pedałując przez wiele lat zdarzały mi się takie, które pamiętam do dziś. Opowiem o dwóch z nich.
Podróżując parę lat temu po Białorusi w duecie z kolegą, jechaliśmy odwiedzając wsie i miasteczka położone blisko polskiej granicy. Sielanka trwała w najlepsze, w pewnym momencie zorientowałem się na którymś z postojów, że z tyłu mam kapcia. No cóż - bywa, nie pierwsza i ostatnia guma w życiu. Spokojnie zająłem się wymianą dętki, bo oczywiście miałem takową na zapasie. Jedyną przeszkodą był coraz mocniej padający deszcz przed którym, nie było blisko nigdzie gdzie się schować. Więc czym szybciej zająłem się robotą i wymieniłem sprawnie dętkę. Założyłem sakwy z powrotem na bagażnik i w drogę. Tu popełniłem pierwszy błąd - a więc pośpiech, który miał swoje następstwa.
No nic jedziemy dalej, przebijamy się przez totalne zadupie w poszukiwaniu byłych schronów wojskowych w lesie, jedziemy leśną dróżką a tu czuję, że jedzie się jakby ciężej, patrzę na koło z tyłu, no nie - flak. Kurna a na dodatek znowu zaczyna mocniej padać. Trochę już zły znów ściągam majdan, odkręcam koło, dętki drugiej nie mam na wymianę, ale wiem, że mam łatki "samolepne". Zaglądam w sakiewkę narzędziową, aby je wydostać, ale okazuje się, że nie zabrałem ich z domu! Przepakowywałem różne rzeczy przed wyjazdem i małe pudełeczko musiało zostać. No to ładnie, patrzę na kolegę z nadzieją, ale już wiem, że mi nie pomoże, ma co prawda zapasową dętkę, ale...w innym rozmiarze koła. I tu następuje konsternacja, co robić? Próbuje napompować koło, ale to syzyfowa praca, po minucie znów jest flak. Do cywilizacji spory kawał, zaraz wieczór, jeszcze ten deszcz, robi się chłodno... mam iść piechotą ok. 30 km??? Potrzeba matką wynalazku, znacie to prawda? Ratunkiem i jedyną szansą na uporanie się z problemem, było rozcięcie dziurawej poprzedniej dętki a dokładnie wycięcie paska gumy i posłużenie się nim jako opaską uciskową na drugą dętkę, tam gdzie dziura i zawiązanie supła. Ciśnienie powietrza od środka powinno resztę załatwić. Szybko zdjąłem dętkę, DOKŁADNIE sprawdziłem oponę, znajdując ukryty ostry kamyczek, który przedziurawił już dwie dętki. Usunąłem go i zająłem się wiązaniem łaty. Pomysł w teorii wydawał się dobry, w praktyce miał skutki uboczne. Powietrze i owszem nie schodziło dalej, a przynajmniej nie tak szybko, lecz w miejscu węzła zrobił się sporawy guz na oponie, który podczas jazdy wprawiał rower w monotonny ruch gór-dół, że jadąc czułem się niczym w siodle końskim. Ogarnął mnie śmiech i głupawka, bo wyglądałem na pewno dość zabawnie z daleka, jednak specjalnie się tym nie przejąłem. Ważne, że jadę, powietrze nie schodzi! Po drodze musiałem, co prawda stawać trzy razy na delikatne dopompowanie powietrza, to jakoś się jednak doczłapałem na nocleg. Przygoda wynikła oczywiście z mojej głupoty i pośpiechu, raz że dobrze nie sprawdziłem opony po pierwszej gumie i dwa, że nie przejrzałem przed wyjazdem, czy wszystko w ekwipunku jest na swoim miejscu - lekcję zapamiętałem.
Drugą sytuację z awarią roweru, jaką dobrze zapamiętałem, było pękniecie ramy w gnieździe rury pod-siodłowej. Działo się to podczas wyprawy w Sandomierskie, na szczęście już pod koniec trasy. Dysponowałem wtedy zwykłym stalowym góralem, który służył mi już ładnych parę lat. Na wyprawie jeździłem po sporawych górkach Wyżyny Sandomierskiej po totalnych zadupiach, polnymi drogami, łapałem wiatr we włosy, jak to się mówi i cieszyłem chwilą. Wszystko było ok. do momentu kiedy miałem przejechać ostatnie dwa dni z Lublina do Białki Parczewskiej i stamtąd do domu. Będąc jeszcze w Tarnobrzegu, skąd pociągiem miałem podjechać do Lublina, pakuję rano manatki i ruszam w kierunku dworca PKP, kiedy po chwili zauważam, że jakoś dziwnie mi się siedzi, jakbym siedział dalej niż zwykle. Zatrzymuję się spoglądam na siodło, a ono jest zdecydowanie za daleko odchylone do tylu niż powinno. Spoglądam bliżej i dostrzegam nadłamanie ramy w miejscu gdzie wchodzi rura pod-siodłowa. Klaps. W tej chwili w głowie pojawiły mi się obrazki z poprzedniego dnia, kiedy jechałem tymi zadupiami, zjeżdżając z górek z zawrotną prędkością i ciarki przeszły mi po ciele...
Na szczęście byłem obecnie w mieście i musiałem dostać się jedynie na pociąg, minusem sytuacji było to, że mój plan dojechania nad jeziora parczewskie musiał spalić na panewce i ostatnie dwa dni urlopu przyjdzie mi spędzić w domu. Doszedłem do dworca piechotą, wsiadłem w pociąg i postanowiłem, że może spróbuję jakoś rozwiązać problem, zacząłem w telefonie sprawdzać warsztaty w Lublinie, czynne w soboty, gdzie można by naprawić jakkolwiek usterkę. Bez tego nie było szans na dalszą jazdę. Po dojechaniu ruszyłem w miasto, jeden warsztat - nieczynne, drugi - nieczynne, trzeci tak samo. Straciłem już nadzieję, kiedy postanowiłem spróbować zasięgnąć języka z tubylcami i wypytać, Ci wskazali mi jeszcze jeden adres niedaleko. Zajeżdżam tam i sukces, otwarte! Zachodzę od podwórka na warsztat, mówię chłopakom w czym mam problem, odpowiadam im na pytania skąd jadę i dokąd, dalej już o nic nie pytają, karzą ściągnąć majdan i poczekać chwilę. Po 10-15 minutach mój rumak wraca w moje ręce, rama zaspawana - na sztywno, spaw trochę paskudny, ale najważniejsze, trzyma! uratowany! Chłopaki nie chcą nawet złotówki za usługę, życzą szczęśliwej drogi. I tak dojechałem nad jeziora, wróciłem do domu, spaw wytrzymał i trzyma do dziś, bo nieraz i dziś poruszam się starym rowerem po mieście. Kolejne doświadczenie i wyjście z sytuacji wydawałoby się bez wyjścia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz