Wędrówka brzegiem morza chodziła już za mną od jakiegoś czasu. Kiedy w końcu nadarzyła się okazja, spakowałem plecak i ruszyłem po dawkę nowych przygód. Wybór padł na Mierzeję Helską na której już byłem, jednak pomysł przewędrowania całego półwyspu był na tyle intrygujący i nowy, że wszelkie inne warianty na inną trasę były niepotrzebne. Pełnemu zrealizowaniu planu służył też termin, bowiem wrzesień, a zwłaszcza jego druga połowa, to nad morzem idealny spokój, czas na wsłuchiwanie się jedynie w szum fal i śpiew ptactwa a nie w gwar tłumów na plażach i ulicach. Zależało mi bowiem, aby móc jak najbliżej zagłębić się w ten nadmorski klimat. Do planu brakowało tylko odrobiny dobrej pogody, aby cała przygoda była w 100% wymarzona. I pogoda jednak nie zawiodła i w dużej części była nie dość że łaskawa, to jeszcze pierwszego dnia wędrówki bardziej lipcowa niż kojarząca się z początkiem jesieni.
Choć woda nie jest moim ulubionym żywiołem, to do pełnej satysfakcji z mojej wędrówki nie było mi potrzebne zanurzanie się ani w morzu, ani plażowanie, którego nie cierpię ani pływanie na desce, łódce itd. Wystarczyła mi świadomość obecności na tym wąskim pasku lądu, doznania zmysłowe odbierane z otoczenia, nadmorskiego krajobrazu, który jest tak mocny w wyrazie a jednocześnie tak delikatnie i harmonijnie zespolony z przyrodą, że osoba mieszkająca na co dzień daleko od morza odbiera widoki na to wszystko jako coś zupełnie osobliwego.
Zarzucam cały swój tymczasowy dom spakowany do jednego plecaka na plecy i ruszam w drogę na początek Polski, na Hel. Od początku półwyspu dzieli mnie zaledwie kilkaset metrów. Poprawiam szelki i kapelusz, opuszczam szeroki ląd. Plan jest prosty, idę na wschód, aż skończy się ląd. Nie wiem jeszcze co mnie czeka, co spotkam na szlaku, jak będę szedł. A może będę zmuszony iść inaczej niż planowałem? W tej chwili zupełnie o tym nie myślę. Przekraczam drogę, jedyną drogę asfaltową jaka biegnie po półwyspie, 2 minuty później przekraczam tory kolejowe i jestem już w lesie. Nie widzę jeszcze morza, nie słyszę szumu fal, jest spokojnie, nie wieje wiatr. Idę wygodną gruntową drogą. Las z każdym krokiem robi się coraz bardziej gęstszy i różnorodny. Słońce wpadające pod sklepienie drzew tworzy misterne smugi światła na otoczenie, jesienne liście dodają uroku temu widokowi, robi się barwnie, bodźce są przyjemne dla oka. Drzewa są tu dziwnie powykręcane, sosny niczym węże oplatają skraj drogi. Tajemnica gęstnieje, idę czekając coraz bardziej niecierpliwie, kiedy pomiędzy wydmą zobaczę blask słońca odbity od błękitu morza po horyzont.
Krok za krokiem, słyszę już szum, widzę już przerwę w wydmie z oddali. Wchodzę ciężkimi krokiem na piasek, ciężki plecak sprawia, że zapadam się od razu po kostki. Prę jednak do przodu do góry, jeszcze kilka sekund i widzę! i widzę! Pierwszy widok na morze, zawsze zapada na długo w pamięci. Stoję i rozglądam się łapczywie, piękne intensywne słońce wręcz kusi, aby siąść i tak przez jakiś czas podziwiać, kontemplować, marzyć. Ruszam jednak dalej, droga wzywa. Cały czas las, co kilkaset metrów kolejne wejścia na plażę cyferki kolejnych migają tylko, nr 7, 8,9...12 ...20... Idzie się wybornie, nawet plecak nie ciąży. W powietrzu unosi się niewidzialna nadmorska mgiełka, która orzeźwia i pobudza intensywnie wszystkie zmysły. Umysł robi się przejrzysty, czysty, świeży. Każdy wdech to zapach lasu wymieszony z zapachem morskiej słonej piany. Ten zapach otumania z całą mocą, ale nie odurza, jest jak mała aromatyczna kawa z mlekiem, dobra herbata z kostką cukru. Organizm po kilku kilometrach przyzwyczaja się do tego stanu. Spomiędzy drzew dostrzegam drugi brzeg. Przenoszę się na drugą stronę lądu, to zaledwie 5 minut drogi i jestem nad zatoką. Tu wita mnie mocny wiatr, woda po horyzont i niebo zasłane w moim wyobrażeniu latawcami w promieniach słońca, będącymi w istocie małymi spadochronami używanymi przez kitesurferów. Po drodze mały port i małe molo, będące przystanią jachtową. Z jego skraju obserwuję wodę zatoki i odblaski słońca mieniącego się po łagodnych falach. Schodzę na szlak rowerowo / pieszy. Klimat wydaje mi się jednak tu nazbyt ucywilizowany. Pełno tu knajp, wypożyczalni ludzi całkiem sporo, głownie miłośników sportów wodnych. Nie specjalnie mi się tu podoba, szukam na mapie szybko jak się stąd wydostać i przejść na drugą stronę mocy. Kilkaset metrów i jestem znów w lesie przy morzu, uff spokój powraca, przysiadam z wrażenia na stojącej i jakby czekającej ławeczce. Jest znów dobrze na duszy i ciele. Ruszam dalej, słyszę szum samochodów z drogi, jest się na to skazanym praktycznie cały czas, dopiero na plaży i gdzie szerzej, odgłosy cywilizacji znikają. Wychodzę na plażę, przebijam się przez piachy byle bliżej brzegu, tu stabilniej. Idę wzdłuż linii wody, fale co kilka metrów podchodzą pod buty. Dookoła pojedyncze parawany i garstka spacerowiczów. Przyjemny delikatny zefirek targa brzegiem mojego kapelusza i okadza morskim aromatem twarz. Brzeg jest trochę nierówny, jednak wędrówka tak przyjemna. Obserwuję mewy i kormorany, które stadami przycupnęły na drewnianych palach falochronów. Rytm mojego marszu dostosowuje się do rytmu fal. Idę jak po pięciolinii stawiając równo kolejne nutki. Wracam do lasu, tu zaczyna się dziać coś dziwnego, patrzę przed siebie i widzę górkę, o co chodzi? Wydmy, jedna za drugą coraz wyższe, do góry i w dół, aż w końcu wchodzę na szczyt największej w okolicy. Przede mną rozpościera szeroki widok na morze i plażę w dole. Aż chce się przystanąć i pozachwycać przez chwilę. Trwa to 5 minut, może więcej, nie liczę, po co? O tym, że leci czas i mamy już jesień uświadamia mi jedynie coraz niżej horyzontu stępujące słońce.
Wieczorem niebo zasnuwają chmury, wiatr się wzmaga, robi się nadmorska pogoda, przypomina o sobie miejscowy klimat. Namiot już jednak stoi i ciepły śpiwór w nim na mnie już czeka. Zasypiam słysząc krople deszczu padające na tropik namiotu i okresowe mocniejsze porywy wiatru. Noc była przyjemna a dzień powitał ładnym słońcem, które jednak niedługo potem ukryło się znów za chmurami. Jest już zupełnie inaczej niż wczoraj, rześkie powietrze szybko przegania sen z powiek. Pada drobny deszczyk, który z przerwami pada już do końca dnia. Mocnym popołudniem wychyla się jednak znów ładnie słoneczko zza chmur, które groźnie w czarnej szacie zawisły pierścieniem wokół cyplu. Droga podobna, las już jednak chwilowo inny, bardziej podmokły. Trasa w dużej części biegnie jednak plażą, która dziś staje się niemal zupełnie pusta, czym bliżej Helu tym bardziej. Trasa zaczęła się co prawda od zatoki, jednak tylko na pewien fragment. Teraz idę brzegiem morza, mijam po prawej kolejne wejścia na plaże, aż w końcu i one znikają. Jest tylko szeroka plaża, morze po horyzont, piękne wydmy po drugiej stronie, a na piasku co chwilę spotykam różne obiekty wyrzucone przez morze. To butelka, to gałąź, to skupiska kamyków, muszli. Idę swoim rytmem to bliżej brzegu, to środkiem plaży. Patrzę uważnie pod nogi, szukam muszelek, wśród kamyków szukam kawałków bursztynu. Podnoszę jeden, drugi, wrzucam do kieszeni.
Idę tak przed siebie, do celu już niedaleko, mimo sporego wysiłku jaki wkładam w wędrowanie, nie czuję zmęczenia. Myśli ulatniają się łagodnie, krok za krokiem. Moją uwagę zwraca dopiero zatarasowane przejście przez zwalone duże drzewo. Fale podchodzą aż pod skarpę, przy której spoczywa przeszkoda. Obserwuję rytm fal, aby wyczuć moment kiedy mogą szybko przebiec na drugą stronę. Rytm jest nieregularny, po pierwszej próbie cofam się. Znowu patrzę w fale, raz, dwa, trzy – biegnę! W sam raz zdążam, tuż za mną fala zalewa konar i piasek pod nim. Mija tak może 10 km drogi, może trochę więcej, czuję się w czasie niej jak na bezludnej wyspie. W końcu przebijam się przez wydmę i znów wkraczam do lasu, tym razem równiutkiego lasu sosnowego. Wchodzę na dawną wojskową drogę z trylinki i za znakami szlaku idę na mój koniec świata i początek Polski. Już niedaleko, jeszcze tylko kawałek. Przyjemne ciepłe słońce ogrzewa moją twarz i dłonie. Dojść przez zachodem słońca, ta myśl krąży w głowie. Czym bliżej końca znów zmienia się pogoda, zrywa się znów wiatr, niebo zasłaniają chmury. Idę w milczeniu, noga za nogą, naciągam mocniej kapelusz. Meta na wyciągnięcie ręki, idę pomostem na skraju cyplu, schodzę na plażę. Koniec! Cel osiągnięty, za mną błyska na niebie, wiatr się rozpędza, spoglądam na wzburzone morze i ostatnie przebłyski słońca znad horyzontu. Adrenalina opada, radość, zmęczenie, koniec tej przygody. Dalej nie ma już lądu. Koniec drogi, początek Polski. Obchodzę skraj cypla, przystaję jeszcze na chwilę, spoglądam za siebie i przez chwilę podziwiam z oddali skraj Mierzei, odchodzę wolnym krokiem ze spełnieniem na duszy. Takich przeżyć i doznań życzę każdemu wędrowcowi.
Super artykuł. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń