🚲 Wołyń dzień po dniu - Dz.7

Na polu słynnej bitwy i na pograniczu Galicji
Piąty biwak na wyprawie dodał nam sił, wypoczęci, obudzeni promieniami słońca, byliśmy gotowi na kontynuowanie naszej podróży. Podczas porannej krzątaniny i szykowania do wyjazdu, przyszły myśli, że zostały jeszcze tylko dwa dni włóczęgi, nie licząc powrotu do domu. Czas na wyprawie po pierwszych dwóch dniach rozpędza się niemiłosiernie, człowiek nie obejrzy się, a tu już zaraz koniec. Takie przemyślenia z pewnością były znakiem, że wyprawa jak dotąd jest udana, a chęć szybkiego powrotu do domu nie pojawia się. Jest wręcz przeciwnie. Oczywiście są chwile, kiedy człowiek zatęskni za bliskimi, własnym łóżkiem, jednak w większości przypadków podczas podróży tyle się dzieje, że człowiek nie ma, kiedy rozmyślać o tym i cieszy się każdym kilometrem wyprawy.

Poranek siódmego dnia wyprawy, zalew w Radziwiłłowie

Spakowani ruszyliśmy z naszego piątego biwaku nomen-omen jednego z najwygodniejszych na trasie kierując się na północy-zachód do miejscowości Beresteczko. Jechaliśmy wzdłuż niewielkiej rzeczki Słoniwki aż do wsi Siestratyn. Jak zwykle poruszaliśmy się po brukowanej drodze, jadąc na zamianę po kamieniach i wyjeżdżonych piaskowych przydróżkach. We wsi Połuniczne wyjechaliśmy z administracyjnego obwodu lwowskiego a wjechaliśmy do obwodu rówieńskiego. Na trasie zauważyliśmy znaki informacyjne „Kozackie Mogiłki” wskazujące drogę do miejsca pamięci w Beresteczku.

Znak “Kozackie Mogiły”

Po kilku kilometrach wyjechaliśmy na asfalt, choć był dziurawy, to nasza prędkość zwiększyła się trochę dzięki temu. Jechaliśmy w zasadzie po monotonnym płaskim krajobrazie Małego Polesia, wśród pól i łąk otoczonych lasem.

Wołyńska wieś

Przed miejscowością Korytno jedziemy pomiędzy urokliwymi jeziorkami przy rzece Plaszówka, które razem tworzą podlegający ochronie miejscowy rezerwat przyrody. Wspaniała dzika przyroda, mnóstwo ptactwa, widzieliśmy żurawie, łabędzie, kaczki, mewy i inne mniejsze ptaszki.

Jeziora tworzące rezerwat przyrody w miejscowości Korytno

Zatrzymywaliśmy się kilka razy, aby nacieszyć oko pięknem tej przyrody. Chwilę później dotarliśmy do brzegów urokliwej, dziko wijącej się rzeki Plaszówki. Przy moście zobaczyliśmy stary drewniany młyn wodny.

Stary młyn wodny na rzece Plaszówka

Dalej pedałowaliśmy przez miejscowości Korytno, Plaszówka i Ostrów. W tej ostatniej ponownie przejechaliśmy most na rzece Plaszówka, która w tym miejscu rozlewa się szeroko tworząc małe spiętrzenie. Tu zobaczyliśmy kolejny młyn wodny tym razem murowany.

Przeszkody na drodze

Stąd było już rzut beretem do Beresteczka. Na początek chcieliśmy zwiedzić rezerwat historyczny „Kozackie Mogiły” w Plaszówce pod Beresteczkiem, stanowiące dziś jedną z najważniejszych pamiątek historycznych dawnej Kozaczyzny odwiedzanym przez turystów z całej Ukrainy. Znajduje się tutaj wzniesienie, otoczone niegdyś bagnami i rozlewiskami Plaszówki, gdzie odbywała się końcowa faza bitwy pod Beresteczkiem. Mimo znaku informacyjnego, który nie był jednak precyzyjny i przez to zjechaliśmy nie na tą drogę, co trzeba. Zawróciliśmy się i po niespełna 3 kilometrach dojeżdżamy na miejsce.

Plaszówka, miejsce pamięci “Kozackie Mogiły”

„Kozackie mogiły” to głównie miejsce spoczynku poległych kozaków w bitwie, gdzie znajduje się cerkiew – mauzoleum p.w. św. Jerzego projektu Władysława Maksymowa. Obiekt został zbudowany w latach 1912-1914 z inicjatywy rosyjskich organizacji nacjonalistycznych i wpływowej Ławry Poczajowskiej. Prócz cerkwi zespół pamiątkowy uzupełnia cerkiew św. Michała z 1650 r. przeniesiona z sąsiedniej wsi Ostrów w 1912 r., w której według tradycji modlił się przed bitwą Bohdan Chmielnicki. Do II wojny światowej istniał tu też prawosławny klasztor. Obecnie znajduje się w nim muzeum. Cały teren przypomina warowny obóz, otacza go fosa i ogrodzenie z arkadową bramą wjazdową. Całość uzupełnia pomnik ku czci poległych przedstawiający trzech wspierających się plecami Kozaków z obnażoną bronią autorstwa kijowskiego rzeźbiarza A. Kuszcza. Zanim przeczytacie o tym, które z tych obiektów zobaczyliśmy, myślę, że jest to dobry moment, aby napisać kilka słów o samej bitwie pod Beresteczkiem, największego starcia zbrojnego podczas wojen polsko-kozackich.

Polska szabla z pola bitwy pod Beresteczkiem

Bitwa rozpoczęła się w dniach 28-30 czerwca 1651 r. Naprzeciwko siebie stanęły dwie wielkie armie: Kozacka pod dowództwem Bohdana Chmielnickiego wspierana przez tatarskie oddziały chana Islam Gireja, łącznie ok. 100 tys. ludzi, oraz polska pod osobistym dowództwem króla Jana Kazimierza, licząca ok. 75 tys. żołnierzy i pospolitego ruszenia. Do rozstrzygnięcia walki doszło 30 czerwca. Król podzielił swoją armię obozującą na przedpolach Beresteczka na trzy części. Prawym skrzydłem dowodził formalnie hetman wielki koronny Mikołaj Potocki, a faktycznie Stanisław Lanckoroński, lewym – ks. Jeremi Wiśniowiecki i hetman polny koronny Marcin Kalinowski, dowództwo centrum sprawował sam Jan Kazimierz. Po bezskutecznym wyczekiwaniu na inicjatywę przeciwnika, ok. godziny 15 król dał rozkaz do formalnego natarcia. Rozpoczęła się szarża jazdy Wiśniowieckiego, w centrum ruszyła z wolna piechota, torując sobie drogę ogniem z broni ręcznej i dział. Oddziały tatarskie, na które spadło w głównej mierze uderzenie, nie wytrzymały ostrzału i rozpoczęły paniczną ucieczkę, porywając ze sobą Chmielnickiego. Armia kozacka pozbawiona dowódcy i wsparcia tatarskiego, schroniła się w umocnionym taborze nad Plaszówką, które natychmiast otoczyły wojska królewskie. Liczbę oblężonych ocenia się na 50-60 tys. Przez kilka dni dochodziło do drobnych potyczek, próbowano też negocjacji celem poddania się Kozaków. Doszło jednak do krwawego epilogu. 10 lipca Bohun (nowy dowódca) z oddziałem jady i częścią starszyzny wyruszył z obozu, aby podjąć próbę przełamania oblężenia. Na wieść o tym wśród Kozaków wybuchła panika wywołana przypuszczeniem, że dowództwo chce się wymknąć, opuszczając wojsko. Popłuchu nie zdołał powstrzymać nawet powrót Bihuna. Kozacy otworzyli bramy taboru i rzucili się do bezładnej ucieczki przez bagna, topiąc się i tratując nawzajem. Zaskoczone wojsko polskie dopiero po pewnym czasie zaatakowało uciekających. Walka zmieniła się w rzeż, choć poszczególne grupki kozaków broniły się bohatersko na wysepkach pośród bagien. Ocenia się, że zginęło ok. 30 tys. kozaków. Straty wojsk królewskich nie przekroczyły ogółem ok. 1 tys. zabitych. W ręce zwycięzców wpadły znaczne łupy. Było to największe zwycięstwo wojsk Rzeczpospolitej w walkach z Kozakami.

Byliśmy na miejscu tych wydarzeń tydzień przed obchodami rocznicy krwawego starcia, zauważyliśmy m.in. ekipy pracujące nad oznakowaniem trasy oraz tabliczki zapowiadające obchody. Zwiedzanie kompleksu zaczęliśmy od cerkwi – mauzoleum p.w. św. Jerzego. Jest to neobarokowa świątynia nawiązująca wyglądem do tradycji architektury obronnej. Wnętrze cerkwi podzielone jest na poziomy. W najniższej, podziemnej, mieści się krypta, w której złożono szczątki poległych Kozaków, zebrane na pobojowisku. W części krypty ciągnącej się pod niewielkim placykiem przed cerkwią umieszczono niewielki szklany sarkofag z czaszkami i kośćmi. Obejrzeć je można przez okno w posadzce. Podziemne korytarze podobno wiodą z krypty do wyjścia na zboczu pagórka i do drugiej cerkwi – tego jednak nie mogliśmy osobiście sprawdzić.

XVII – wieczna cerkiew św. Michała, “Kozackie Mogiły”

Obejrzeliśmy również zabytkową cerkiew św. Michała, w której znajduje się cenny XVII-wieczny ikonostas. Ostatnim obiektem, jaki odwiedziliśmy było niewielkie muzeum z niedużą, lecz interesującą ekspozycją. Na wystawie zobaczyliśmy znaleziska z pola bitwy, makietę przedstawiająca pole bitwy, bogaty opis i ikonografię. Ciekawostką dla nas była m.in. polska szabla z wygrawerowanym napisem „Jezu Chryste Matko Jego Broń tą Szablą Ducha mego”.

Na terenie kompleksu w Plaszowej spotykamy krajana, samotnego rowerzystę z Jasła, podróżującego przez Ukrainę w głąb Rosji. Gość był trochę dziwny, pogadaliśmy jednak chwilę i życzyliśmy sobie szerokiej drogi. Jak się okazało był to chyba jedyny turysta rowerowy spotkany na trasie naszej wyprawy i do tego z Polski.

Potrynitarski kościół p.w. św. Trójcy z lat 1711-33

Ruszyliśmy do Beresteczka, tu krótki postój na małe zakupy w sklepie i po chwili byliśmy już w centrum miasteczka. Niestety zachmurzyło się niebo, zrobiło się parno i zapachniało burzą. Na razie jednak nie padało. Najcenniejszym zabytkiem w Beresteczku jest barokowy potrynitarski kościół p.w. św. Trójcy z lat 1711-33. Obiekt mimo monumentalnej postury schowany jest za drzewami i krzakami. Kościół jest obecnie opuszczony w postępującej ruinie.

Potrynitarski kościół p.w. św. Trójcy, wnętrze

Fartem udaje nam się wejść do świątyni, otworzył ją nam opiekun obiektu, przedstawiciel lokalnych władz. Kiedy weszliśmy do środka dostaliśmy dosłownie ciarek na placach. Przeogromny gmach bazyliki, odrapane z tynków i fresków ściany, ślady po ostrzale artyleryjskim, porozbijane płyty nagrobne, czarna czeluść ziejąca z krypt pod kościołem. Do tego przejmująca cisza zagłuszona przez echo gołębi, fruwających pod sklepieniem. Ten klimat trudno wręcz opisać słowami. Świątynia została spalona i zniszczona w czasie II wojny światowej, reszty dopełnił czas. Patrząc na gołe ramy po obrazach, na pozostałości stiuków, elementy ołtarzy, można sobie było wyobrazić, jak musiała być to piękna świątynia.

Potrynitarski kościół p.w. św. Trójcy, wnętrze, rozbita tablica

Jako ciekawostkę mogę napisać, że do II wojny światowej w kościele przechowywano otoczone wielkim kultem relikwie św. Walentego, a w ołtarzu głównym znajdowała się naturalnej wielkości figura Jezusa Nazareńskiego z cudownie odrastającymi włosami. Była tu również szabla księcia Jeremiego Wiśniowieckiego, którą zagrabili bolszewicy w 1920 r. Warto wspomnieć również, że jedną ze ścian zdobiło niegdyś malowidło przedstawiające bitwę pod Beresteczkiem, prawdopodobnie pędzla J. Prechtla, zamalowane w 1853 r. w obawie przed zniszczeniem kościoła przez Rosjan.

Przed kościołem zachowała się również barokowa dzwonnica. Sam kościół niema dachu, nakryty jest jedynie papą, która jako tako zabezpiecza przed dalszym niszczeniem. Rozpoczęto remont jednej z wież, jednak prace stanęły już dobre kilka lat temu i do dziś ich nie wznowiono. Obecnie kościół podobno przekazano grekokatolikom.

Beresteczko, sobór p.w. św. Trójcy

Dużym kontrastem jest stojący vis-a-vis kościoła sobór p.w. św. Trójcy zbudowany na początku XX w. na cześć Kozaków walczących w bitwie pod Beresteczkiem. Obiekt użytkowany, odnowiony. Przed soborem zauważamy pomnik Bohdana Chmielnickiego. Ruina świątyni Trynitarzy zakamuflowanej przez zieleń, nasuwała mi myśl o tym, jak to potrafi zmienić się wydźwięk historii miejsca i jak wraz ze zmianą właścicieli, próbuje się zakamuflować przeszłość. Czy dziś nie mogłyby istnieć współmiernie obie świątynie? Ku czci zwycięzców bitwy jak i tych poległych w duchu ekumenizmu?. Tylko, dla kogo taka bazylika? katolików tu właściwie niema. Gdyby jednak znalazły się pieniądze na remont świątynia, mogłaby służyć, jako dobro kultury i świadectwo bogatej historii tej miejscowości. Czy jest to możliwe? Na tą chwilę na pewno nie, po pierwsze ze względu na potrzebne niemałe fundusze na ten cel a po drugie nacjonalistyczne środowiska krzepnące obecnie w siłę na Ukrainie, takie symbole bytności innych narodów i ich zwycięstw z pewnością z chęcią zrównały by je z ziemią a nie remontowały.

Przystanek i napis: “Chwała naszym – śmierć wrogom”

Przypomniał mi o tej sytuacji napis na mijanym przystanku zaraz za Beresteczkiem. Przystanek na nim namalowana flaga Ukrainy oraz napis w jej barwach: „Sława naszym – śmierć wrogom”, aż dziw bierze, że historia nic nie uczy kolejnych pokoleń.

Krajobrazy Wołynia

Na Beresteczko spożytkowaliśmy wystarczająco czasu, trzeba było ruszać dalej. Kierowaliśmy się wzdłuż Styru na północ. Jechaliśmy wzdłuż historycznej granicy Wołynia i Galicji przez malownicze pasmo zalesionych wzgórz, które osiągają tu wysokość ok. 290 m n.p.m. Krajobraz urozmaicały doliny i wąwozy głęboko wcinające się w zbocza. Tak dojechaliśmy do zalewu Chrynickiego na Styrze. Nad jego brzegami postanowiliśmy zrobić postój obiadowy. Na brzeg niego poprowadziła nas grupka miejscowych dzieciaków obeznanych z dróżkami i ścieżynkami okolicy. W podziękowaniu obdarowaliśmy ich partią gadżetów z Polski. Zalew Chrynicki powstał sztucznie w wyniku przegrodzenia Styru tamą, przez to powstały aż cztery zakola doliny.

Zalew Chrynicki z góry

Teren zalewu jest olbrzymi i choć jest on sztuczny, to bije z niego dzikość przypominająca trochę nasze rozlewiska Biebrzy lub Narwi. Wyszło słoneczko, zrobiło się gorąco a akurat rozłożyliśmy się na słońcu. Szybko więc zjedliśmy co mieliśmy i ruszyliśmy dalej. Zaczęły się znów podjazdy, jechaliśmy dość wygodną szutrowo – kamienistą drogą, z której podziwialiśmy piękne widoki na miejscowy krajobraz. Jednym z ciekawszych był widok ze wzniesienia na rozlewiska Zalewu Chrynickiego.

Zalew Chrynicki

Pogoda znów zaczęła szaleć, niebo się zachmurzyło, zaczęło kropić a po chwili lunęło, musieliśmy się zatrzymać i schować pod drzewem. Pogoda ewidentnie się zmieniała, zaczęło się robić chłodniej z godziny na godzinę. Jedyne, co nam zostało tego dnia to dojechać do Horochowa a więc pokonać jeszcze ok. 40 km. Od miejscowości Szklin jechaliśmy główną ruchliwą trasą H17. Musieliśmy pedałować z duszą na ramieniu, kiedy co chwilę wymijały nas samochody i tiry z zawrotną prędkością. Do Horochowa dojechaliśmy dopiero pod wieczór, mając na licznikach przejechane 104 km. Byliśmy zdecydowanie umordowani. Dodatkowo patrząc w niebo zapowiadało się znów na opady deszczu. Pierwsze, co zrobiliśmy po dojechaniu, to odwiedziliśmy sklep, aby uzupełnić zapasy. Po zakupach zostało nam znalezienie miejsca pod namioty. Horochów miasteczko zamieszkiwane przez ok. 10 tys. ludzi jednak średnio się do tego nadawało.

Krajobrazy Wołynia

Po zastanowieniu postanowiliśmy spróbować poszukać szczęścia w okolicy miejscowej cerkwi. Położona na lekkim wzniesieniu z terenem zielonym wokół, wydawało nam się idealne miejsce na jedną noc. Zaczęliśmy zwiad, ale zarówno cerkiew jak i inne pomieszczenia były zamknięte, a w okolicy nie było nikogo, kogo mogliśmy zapytać o pozwolenie na rozbicie się. Po chwili zdecydowaliśmy pójść do domu nieopodal, w którym jak słusznie domniemywaliśmy mieszkał miejscowy pop. Poszedłem z Andrzejem na posesję i pukamy do drzwi, po dłuższej chwili wychodzi gospodarz. Przedstawiamy mu naszą sytuację i pytamy o możliwość rozbicia namiotów pod cerkwią na jedną noc. No i się zaczyna, „że nie bardzo, że naprzeciwko posterunek policji, że zaraz będą pytać, kto?, co?, dlaczego?”. Tłumaczymy jeszcze raz, ale żadne argumenty do popa nie trafiają. Pytamy, więc widząc sporą posesję przy domu o możliwość rozłożenia namiotów przy domu. Pop dalej swoje „ale ja nie wiem kto wy jesteście, co wy jesteście i kwituje…no nie wiem jak wam pomóc, przepraszam do widzenia”. Odpuszczamy, cisną nam się na usta pewne słowa, ale darujemy sobie, odchodzimy. Co ciekawe, była to jedyna taka sytuacja podczas naszej całej wyprawy, kiedy odmówiono nam pomocy czy chociażby zainteresowania naszym problemem. Ciekawe, że spotkało nas to od duchownego. Sytuacja była słaba, noc już za chwilę, zanosi się, że zaraz będzie lało, robi się zimno, my zmęczeni po przejechaniu ponad 100 km nie wiemy, co robić w tej sytuacji.

Piękny ogród niczym z obrazu Bazylego Albiczuka

Nie mając za dużo czasu na rozmyślania, postanowiliśmy jechać na obrzeża miejscowości i tam próbować szukać miejscówki. Dojechaliśmy do ostatnich zabudowań położonych na wysokiej skarpie i spytaliśmy pierwszego napotkanego gospodarza, który trochę zaskoczony powiedział nam, że nie bardzo jest gdzie się u niego rozłożyć. Idziemy do sąsiada, wyszła do nas cała rodzina, mówimy o naszej sytuacji, gospodarze proponują nam rozbić namioty na pustej posesji sąsiada, którego niema, i zapewniają, że na pewno nie miałby nic przeciwko a i zresztą go tu nie będzie, bo tu nie mieszka. Prosimy jeszcze grzecznie o wodę do pustych butelek. Gospodarz rozmawiał z nami, pytał się o naszą podróż a żona w między czasie przyniosła butelki z wodą. Jako, że noc tuż tuż, podziękowaliśmy serdecznie za pomoc i udaliśmy się na wskazaną posesję rozkładać biwak. Po chwili informacja o „Polakach” szybko się rozchodzi, przychodzi do nas sąsiad, proponuje gorącej herbaty oraz oferuje prysznic, który możemy sobie wziąć na zewnątrz koło domu, pyta czy czegoś nam jeszcze nie trzeba. Za chwilę przychodzi drugi sąsiad, tłumaczy nam, że kilka kilometrów stąd jest hotel, że zaraz będzie padać, że jest zimno, że lepiej dla naszego dobra nocować w hotelu, że martwi się o nas. Mówimy, że wszystko dobrze, że mamy wszystko z sobą, mamy śpiwory, kuchenki itd., gość nie może wciąż uwierzyć, że, pomimo, że możemy spać w hotelu chcemy spać tutaj. Podziękowaliśmy za chęć pomocy i szykujemy się do kolacji. Mamy na tyle sił, aby zjeść, ogarnąć majdan i położyć się spać. Tylko kończyliśmy jeść kolację i zaczęło kropić i mocniej wiać, byliśmy na wzniesieniu, gdzie hulał wiatr hamowany jedynie przez dwa domy stojące nad skarpą. Wchodzimy do śpiworów i mimo, że pada deszcz zasypiamy momentalnie. Jak się okazało, padało całą noc, rano następnego dnia padało dalej. Dzień mimo wszystko zakończył się jednak szczęśliwie. Nie przestaliśmy również mimo przygody z popem wierzyć w słynną wschodnią gościnność.

Pozostał nam ostatni dzień pobytu na Ukrainie, który jak się okazało był jednym z najtrudniejszych i obfitujących w wiele nieprzewidzianych przygód.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz