W mieście Włodzimierza Wielkiego i w drodze do domu
Ostatni dzień na Wołyniu powitał nas deszczem, padało zresztą całą noc. Spaliśmy jednak mocno, zmęczenie było silniejsze niż krople bijące w tropik namiotów. Na szczęście chwilę po przebudzeniu na chwilę przestało padać. Było mimo to wilgotno i wietrznie, jednym słowem – chłodno. Korzystając z chwili bez prysznica z nieba, zaczęliśmy szybko zwijać obóz, niestety mokry namiot musiał być zapakowany do pokrowca. Na szczęście był to ostatni nocleg pod namiotem. Szybkie śniadanie, sakwy na rower i w drogę!
Horochów, tu postawiliśmy nasze namioty na ostatnią noc na Wołyniu
Ostatniego dnia pobytu na Wołyniu mieliśmy trzy główne cele. Pierwszym było zatrzymanie się na cmentarzu w Porycku (Pawliwka), gdzie spoczywają na katolickim cmentarzu Polacy zamordowani przez ukraińskich nacjonalistów. Tam chcieliśmy zapalić ostatnie znicze, jakie przywieźliśmy z Polski. Drugim celem było zobaczenia jednego z najstarszych i najważniejszych w historii Wołynia miasta Włodzimierza Wołyńskiego. Ostatnim naszym celem miało być przekroczenie granicy i opuszczenie Ukrainy. Zacznijmy od początku.
Ruszyliśmy żwawo, chcąc się rozgrzać i korzystając z chwilowego zakręcenia kurka z deszczem jechaliśmy cały czas nie zatrzymując się. Kierowaliśmy się na północny zachód. Minęliśmy wsie Podberezie i Milatyn. W pierwszej zatrzymaliśmy się jedynie przy sklepie, aby uzupełnić zapasy. W drodze do drugiej wsi moją uwagę zwrócił sklepik z szyldem … Biedronki. Znany nam wizerunek owada, a obok napis „Produktowa Kramniczka”. Sklep mieszczący się w małym budyneczku. Ciekawe czy to jawny plagiat, czy jakaś ukraińska filia? Raczej to pierwsze.
Ukraińska Biedronka
Jadąc, co chwilę zaczynało kropić, my jednak jechaliśmy dalej, aż dojechaliśmy do Porycka. Tu próbujemy zgodnie z wskazówkami w przewodniku udać się na polski cmentarz. Trafiamy pod miejscową cerkiew, po cmentarzu jednak ani śladu. Zaczepiamy tubylca, który tłumaczył nam, że cmentarz jest gdzie indziej, wyjaśnił nam jak tam trafić, a po chwili zaczepia drugiego gościa, który decyduje się nas podprowadzić na swoim zdezelowany rowerze. Dojeżdżamy z nim do właściwego skrętu dziękujemy i udajemy się we wskazanym kierunku. Po ok. 1 km dojeżdżamy do celu. Cmentarz katolicki został odrestaurowany w 1997 r. staraniem Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa. Ogrodzony współczesnym murem. Zostawiliśmy rowery przy nim i weszliśmy na jego teren.
Cmentarz Polski w Porycku (Pawliwka)
Znajdują się na nim dwie zbiorowe mogiły, do których w 2003 r. przeniesiono z niedalekiego cmentarza prawosławnego szczątki ofiar mordu w Porycku. Na terenie stoją również trzy wysokie metalowe krzyże ustawione w 1995 r. staraniem Zamojskich środowisk Wołyniaków. Przed wejściem stoi również symboliczny granitowy pomnik z 1991 r. z ukraińskim napisem. W kilku rzędach znajduję się też pojedyncze mogiły z krzyżami i tabliczkami. Teren jest zadbany, śladów pod dawnym cmentarzu praktycznie jednak niema zachowało się jedynie kilka starych nagrobków. Niestety pomniki upamiętniające pomordowanych mają napisy o bardzo mało wymownej treści i są moim zdaniem za mało precyzyjne. Na jednej z mogił zbiorowych napisane jest w dwóch językach polskim i ukraińskim: „NA PAMIĄTKĘ ZMARŁYM I TRAGICZNIE POLEGŁYM POLAKOM MIESZKAŃCOM GMINY PORYCK POLEGŁYM W LATACH 1939-1945. NIECH SPOCZYWAJĄ W SPOKOJU. RODACY”. Za pewne tylko na to można było sobie pozwolić na obcej dziś ziemi.
11 lipca 1943 roku w Porycku nacjonaliści dokonali mordu na Polakach zgromadzonych na mszy w kościele. Zabito proboszcza, ks. Bolesława Szawłowskiego, część osób spłonęła żywcem w podpalonej świątyni, łącznie zginęło ok. 220 Polaków. W podobny sposób tego samego dnia doszło do napadów w kilkudziesięciu innych miejscowościach na Wołyniu, co jest dowodem na planowaną, skoordynowaną akcję wymierzoną w Polaków. Łącznie zginęło tego dnia kilka tysięcy osób.
Opis wydarzeń przez jednego z ocalałych świadków:
„Byłem świadkiem mordu dokonanego w dniu 11.07 1943 r. przez bandę „rezunów” UPA w kościele parafialnym w Porycku powiat Włodzimierz Wołyński. W owym czasie zamieszkiwaliśmy w leżącej 4 km na południe od Porycka Kolonii Olin. W niedzielę 11. 07.1943 r. udaliśmy się furmanką do naszego kościoła parafialnego w Porycku. Jechało nas sześcioro: mój dziadek Józef Bławat lat 66, ojciec Kazimierz Bławat lat 41, moje siostry Waleria i Genowefa, 9 i 11 lat, oraz brat Józef Bławat lat 15. Ja miałem wtedy nieco ponad 7 lat. Gdy dojechaliśmy do kościoła konie z wozem zostały przywiązane do drzewa przy parkanie na dziedzińcu przykościelnym od strony północno- wschodniej. Sami weszliśmy do kościoła. Dziadek udał się do czwartej ławki w prawym rzędzie, siadając na skraju od środkowej nawy. Siostry stanęły pod amboną bliżej balustrady i ołtarza. Brat został z tyłu za ławkami, a ojciec ze mną zatrzymał się obok znajdującego się nieopodal konfesjonału. Kościół zapełniał się powoli, ksiądz proboszcz Bolesław Szawłowski rozpoczął celebrować mszę świętą. Wsłuchani w Introitus nie przeczuwaliśmy nawet, że kościół otoczyła już banda Ukraińców UPA. Nagle usłyszałem odgłos strzałów z ciężkiego karabinu maszynowego dolatujący od strony głównego wejścia do kościoła. Tata błyskawicznie posadził mnie w niszy po zrabowanej w 1939 roku przez Sowietów figurze Matki Bożej. Padły pierwsze ofiary spośród wiernych stojących w środkowej nawie. Wówczas, aby zapobiec dalszej masakrze, a przy tym okupując to w większości własną śmiercią, stojący pod chórem ludzie zamknęli drzwi główne. Ksiądz Bolesław Szawłowski, widząc tylu rannych i zabitych, przerwał mszę świętą, wszedł na ambonę i udzielił ostatniego rozgrzeszenia zabitym, rannym oraz żywym klęczącym przed Bogiem w obliczu śmierci. Wypowiadając jeszcze ostatnie błogosławieństwo dodał słowa: >>Bracia Polacy, giniemy za wiarę rezunów Puskaj, jewo i tak wilki zjedzą To wy żyjecie, a mówili, że wszystkich rezuni wymordowali w kościele Ano żyjemy Kuba, zmienić opatrunki rannym! Na wóz! Ale tylko leśnymi drogami<<. Obaj wujkowie zostali, ukrywszy się w sadzie, by obserwować losy zabudowań i mienia. Do lasu było niespełna 50 metrów, więc ukraińscy chłopi nie zdołali nas dogonić. Józek znając drogi leśne, którymi często chodził na zakupy do Sokala, szczęśliwie dowiózł nas do granicy na Bugu. Niemcy, widząc rannego brata ciotecznego i nas wystraszonych chłopców, przepuścili przez granicę i skierowali do punktu pomocy sanitarnej, który mieścił się na dziedzińcu przyklasztornym. Punkt ten obsługiwany był przez szwedzki i polski Czerwony Krzyż z Kamionki Strumiełowej. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy okazało się, że ciocia Waleria Walczak była już tam na miejscu, pokonując biegiem ok.22 km dzielące Poryck od Sokala. Uradowana wzięła swego rannego syna na ręce i pobiegła do lekarzy. Ci widząc, że potrzebna jest operacja, gdyż odłamek granatu utkwił w głowie, skierowali go nazajutrz pierwszym transportem koleją do odległego o około 100km Lwowa. Tam, po operacji, brat cioteczny żył jeszcze miesiąc. Zmarł w szpitalu lwowskim. Dwudniowa obecność odłamka wywołała zakażenie krwi. My z bratem Józkiem czekaliśmy w okolicy klasztoru, mając nadzieję, że któraś z sióstr jeszcze dotrze, gdyż żadnej z nich nie widzieliśmy ani żywej ani zabitej. Po dwóch dniach udaliśmy się do miejscowości Waręż gdzie mieszkał nasz stryj Adam Bławat. Zdaliśmy mu relację o „rezunach”. Kazał nam zatrzymać się i czekać w jego domu. Sam poszedł przekonać dwóch Niemców, by pojechali z nim do Kolonii OLIN. Umiał trochę mówić po niemiecku z austriacką melodią, bo jeszcze przed I wojną światową służył w CK Armii. Jakoś mu się udało dogadać „za odpowiednią opłatą” i pojechali z nim furmanką do naszej wioski. Tam zastał już tylko spalone domy i zabudowania, a na miejscu gdzie stało łóżko, zwęglone kości dziadka. Pochował więc je, a z domu zabrał ukryte za kominowym popielnikiem dokumenty rodzinne. Udał się do Porycka, aby pochować tatę, lecz tam dowiedział się, że ofiary mordu zostały pochowane z rozkazu Niemców na dziedzińcu przed Kościołem we wspólnej mogile – 180 ofiar mordu. Księdza proboszcza pochowano na prośbę popa oddzielnie w pobliżu figury św. Anny po prawej stronie dziedzińca, gdyż pop uzasadniał, że „księdza nie godzi się chować w ziemi deptanej”. Kiedy wrócił, nalegaliśmy, aby zezwolił nam pojechać szukać mamy. Stryj zgodził się, choć nie bez wahania. Załadował nam worek kaszy, ziemniaków, parę bochenków chleba, trochę owsa dla koni, a na wierzch siana. Ruszyliśmy, oczywiście zawracając do Sokala, by sprawdzić, czy przypadkiem nie pojawiły się nasze siostry. Na transport kolejowy nie chciano nas zabrać, gdyż ładowano jedynie ludzi, bez furmanek i koni. Jechaliśmy więc około tygodnia naszym wozem aż do Przeworska na Podkarpaciu, wyposażeni w dokument wystawiony w języku niemieckim i polskim, zaświadczający, że jesteśmy uciekinierami zza Buga. Mieliśmy szczęście. Nasi zatrzymali się dokładnie w Przeworsku u gospodarza o nazwisku Kapusta, który użyczył uchodźcom swych czworaków. Radości było co niemiara. Matula nasza myślała, że wszyscy zginęliśmy. Opowiadać trzeba było po kilka razy, bo sąsiedzi się schodzili, ciekawi na wieści, „jak to rezuni po sąsiedzku dorabiali się na polskim dobytku żywym i martwym”.
Pomnik postawiony w 60-tą rocznicę mordu w Porycku
Pobyt na cmentarzu był dla nas dużym przeżyciem. Obecność w takim miejscu dopiero uzmysławia temat i skalę mordów na Wołyniu. Zapiliśmy znicze, oddaliśmy się chwilowej zadumie i w milczeniu ruszyliśmy dalej. Zatrzymaliśmy się jeszcze tylko na rozstaju dróg przed pomnikiem upamiętniającym wołyńską tragedię z napisami w języku polskim i ukraińskim – „PAMIĘĆ ŻAŁOBA JEDNOŚĆ” postawionym w 2003 r. w sześćdziesiątą rocznicę zbrodni. Warto dodać, że w uroczystości odsłonięcia pomnika udział wzięli ówcześni prezydenci Polski i Ukrainy – Aleksander Kwaśniewski oraz Leonid Kuczma. Jest to jedne z niewielu upamiętnień na Wołyniu i jedyne, na które zgodziły się władze Ukrainy.
Powóz konny z Niemiec ;)
Z Porycka ruszyliśmy w kierunku Włodzimierza Wołyńskiego. Niestety pogoda nie ułatwiała nam drogi, wiało jak diabli i do tego, jak zwykle w twarz, ponadto zacinał deszcz, pokonywaliśmy też męczące górki, które choć nie wysokie, to w takich warunkach były nie mniej wymagające, jak te sprzed kilku dni.
Z Porycka ruszyliśmy w kierunku Włodzimierza Wołyńskiego. Niestety pogoda nie ułatwiała nam drogi, wiało jak diabli i do tego, jak zwykle w twarz, ponadto zacinał deszcz, pokonywaliśmy też męczące górki, które choć nie wysokie, to w takich warunkach były nie mniej wymagające, jak te sprzed kilku dni. Pięć kilometrów przed Włodzimierzem Wołyńskim zatrzymaliśmy się w miejscowości Zimno, gdzie na Świętej Górze znajduje się słynny klasztor położony kilkadziesiąt metrów ponad poziom płynącej obok rzeki Ługi. Nazwa miejscowości pasowała zdecydowanie tego dnia do warunków pogodowych, jakie mieliśmy. Zanim wczołgaliśmy się na górkę, zrobiliśmy postój na małe zakupy, zbliżała się, bowiem pora obiadowa. Nieopodal klasztoru rozłożyliśmy się z jedzeniem, wiatr i lekko padający deszcz nie pozwalał nam jednak na długą posiadówę. Zdecydowaliśmy się mimo tego wyciągnąć kuchenkę i zrobić gorącej herbaty na rozgrzanie. Po posiłku ruszyliśmy na zwiedzanie klasztoru. Rowery zostawiliśmy przy bramie, ochroniarz obiecał nam ich popilnować.
Zimno, zespół klasztorny
Według podania Zimno powstało, jako przedmieście Włodzimierza tuż po założeniu grodu, pierwsza cerkiew na wzniesieniu nad Ługą miała być zbudowany już 1001 r. przez samego Włodzimierza Wielkiego. Za tą datę uznano za datę założenia monasteru, który uważany jest za jeden z najstarszych na Rusi. Książę miał również podarować cerkwi cudowną ikonę Matki Bożej, która jest uważana za jedną z najstarszych zachowanych na ziemiach ruskich i do dziś przechowywana w monasterze oraz otoczona wielkim kultem.
Zimno, zespół klasztorny od środka
Świętogórski klasztor p.w. Zaśnięcia Najświętszej Marii Panny składa się z aż kilkunastu budowli. Spacerkiem udało nam się zobaczyć większość z nich niestety tylko od zewnątrz, wszystko było pozamykane. Główną część kompleksu otaczają ceglane mury obronne pochodzące z końca XV lub początków XVI w. Na jednym fragmencie od środka znajduje się zrekonstruowana drewniana galeria. W trzech narożnikach natomiast znajdują się czworoboczne baszy. Od południa stoi kilkukondygnacyjna wieża bramna. Podczas spaceru podziwiamy gmach głównej świątyni klasztoru – cerkwi p.w. Zaśnięcia NMP, czyli soboru Uspieńskiego z 1495 r. Według tradycji stoi na miejscu pierwszej drewnianej świątyni ufundowanej przez Włodzimierza Wielkiego. W dole poniżej soboru oglądamy również mniejszą cerkiew p.w. Świętej Trójcy z drugiej połowy XV w. Przechadzamy się również po klasztornym ogrodzie.
Czas było ruszać dalej do Włodzimierza był to już na rzut beretem. Dojechaliśmy do miasta po niespełna dwóch kwadransach. Włodzimierz Wołyński to obecnie miasto rejonowe położone w obwodzie wołyńskim nad rzeką Ługą na pograniczu Wyżyny Wołyńskiej i Polesia Wołyńskiego. Stąd do granicy z Polską jest już tylko 12 km. Miasto zamieszkuje ok. 40 tys. mieszkańców. Jest to jedno z najstarszych miast na Ukrainie, posiada bogatą historię, cenne zabytki i miano najstarszej wołyńskiej stolicy.
Włodzimierz Wołyński, plac centralny
Nasza trójka mimo paskudnej pogody postanowiła uszczypnąć coś z atrakcji Włodzimierza i choć odrobinę poczuć klimat miasta. Zwiedziliśmy plac centralny a tam m.in. kościół farny p.w. śś Joachima i Anny, zbudowany w 1752 r. Nieopodal oglądamy kolejną świątynię kościół p.w. Rozesłania Apostołów z 1766 r. dziś funkcjonujący, jako sobór p.w. Narodzenia Najświętsze Marii Panny. Po drodze oglądamy zabytkowe kamieniczki oraz kolejną niewielką świątynię, dawną cerkiew unicką p.w. św. Mikołaja z I poł. XVIII w. Mijamy również dawny budynek klasztoru Dominikanów z przełomu XVII i XVIII w. Niewątpliwe największe wrażenie na nas zrobiła największa i najstarsza świątynia w mieście a mianowicie sobór katedralny p.w. Zaśnięcia Najświętszej Marii Panny.
Monumentalny sobór katedralny p.w. Zaśnięcia Najświętszej Marii Panny
Przyjmuje się, że pierwsza murowana cerkiew została zbudowana w tym miejsce, w 1160 r. Inna hipoteza zakłada też, że murowany sobór powstał tu dopiero w XV wieku w miejscu wcześniejszej katedry łacińskiej. W soborze akurat odbywało się nabożeństwo, mogliśmy przez chwilę poczuć ten niesamowity klimat obrządku wschodniego. Na koniec wycieczki po mieście zrobiliśmy sobie jeszcze zdjęcie pod pomnikiem Włodzimierza Wielkiego. Stąd przez centrum udaliśmy się w stronę granicy z Polską do miejscowości Uściłóg. Znowu padało, nie było to jednak dla nas zaskoczenie, zbliżał się wieczór trzeba było cisnąc do Polski.
My i Włodzimierz Wielki
Przed samą granicą postanowiliśmy zatrzymać się przy sklepie i wydać ostatnie posiadane hrywny. Starczyło na trochę słodyczy, pół litra i duże piwo. Warto wspomnieć, że przez 8 dni wydałem uwaga … 200 zł. Towarzysze podobnie, wymieniliśmy na początku porównywalną kwotę złotówek. Wystarczyło na jedzenie, jeden nocleg w hostelu, bilety wstępu do atrakcji na trasie, jakieś drobne pamiątki, piwko i inne smakołyki kupowane codziennie i zostało jeszcze na zakupy do Polski. Z wypakowanymi sakwami po brzegi ruszyliśmy ku przejściu granicznemu – czas było wracać do Polski! Zaczęło znowu mocniej padać. Przed granicą kolejka samochodów, nie jest ich jednak tak dużo jak w Dorohusku, gdzie przekraczaliśmy granicę w pierwszą stronę. Podjeżdżamy do czoła kolejki i czekamy na pogranicznika. Czas się żegnać z Ukrainą, osiem dni strzeliło jak z bicza strzelił. Tyle przeżyć i wrażeń do samego końca. Podchodzi strażnik do nas i mówi… przykro mi, ale nie przejedziecie przez granicę. Musicie jechać do przejścia pieszo – rowerowego w Dołhobyczowie ok. 6o km na południe stąd. W pierwszej chwili, aż odbiera mi mowę. Po kilku sekundach mówię, że przejazd był zgłoszony po polskiej stronie a w Jagodnem na granicy również zgłosiliśmy, że tędy będziemy wracać, nikt nic nie mówił, że nie można tędy przejechać na rowerze. Gość mówi, że pójdzie do kierownika zmiany jeszcze, ale na pewno raczej nie przejedziemy i tak. Strażnik odszedł a my nie wiemy, co myśleć nawet. Po chwili wraca i rozkłada ręce, że niestety, pyta nas, dokąd jedziemy itd., że rozumie, jednak nie jest w stanie nam pomóc, że mamy dwa wyjścia. Jechać 60 km do Dołhobyczowa (oddalając się od Chełma o te kilometry a to stąd mamy wracać pociągiem do domów) lub prosić osoby jadące busem, czy by nas nie przewiozły przez granicę. Oczywiście od razu wiedzieliśmy, że to drugie się nie uda, nie trzy osoby z rowerami i sakwami – po prostu niema szans. Spróbowaliśmy z dwoma busami, jakie stały w kolejce, ale oczywiście ich właściciele odmówili, nie chcąc lub nie mając już zwyczajnie miejsca. Jest godzina 18:00, prawie 90 km trudnej trasy za nami, zaczyna lać coraz większy deszcz, co tu robić? Słaba sytuacja jednym zdaniem. Postanowiliśmy wycofać się do miasteczka i szukać tam gdzieś kogoś, kto mógłby nas przewieść przez granicę, innego wyjścia nie ma. W głowie mętlik, a z tego wszystkiego pomyliłem ulicę i zjechaliśmy w jakąś boczną między domami. Jadąc jednak dalej zauważam na poboczu zaparkowany bus. Musimy spróbować. Zostawiamy rowery i idziemy na posesję. Wychodzi starszy pan, przedstawiamy mu naszą sytuację i pytamy o zaparkowany bus, czyby się nie dało nam pomóc. Facet mówi, że nie było by problemu, ale już dziś syn – bo to jego bus – był w Polsce, on tak samo, a można tylko raz dziennie przez granicę przejechać. Deszcz leje dalej, odeszliśmy do pobliskiego parczku chcąc schować się trochę pod drzewami. Co robić? Starszy pan wraca do nas po chwili i mówi, że porozmawia z synem i najwyżej, jak się zgodzi to podwiezie nas do Dołhobyczowa. Mówimy jednak, że nie bardzo nas to urządza, bo oddalamy się od naszego celu, jutro nie nadgonimy tych dodatkowych 60 km. Tu nagle w zmęczonym umyśle zaświtała myśl, a może wrócić do Dorohuska na granicę, gdzie nas przepuszczono w pierwszą stronę? Ile to kilometrów? Facet mówi, że ok. 70 km może trochę więcej. To już lepszy plan – eureka!. Ojciec właściciela busa pyta ile zapłacimy, odpowiadamy, że dogadamy się, niech syn rzuci cenę. Poszedł. Po chwili wraca znowu i mówi, że syn się zgadza i proponuje za podwiezienie 100 zł. Ok. zgadzamy się, cieszymy się jak dzieci! Ładujemy rowery oraz sakwy do busa i ruszamy. Deszcz zaczyna padać jeszcze większy (może jeszcze większy???) . Ukrainiec gnał na złamanie karku, po tych dziurawych drogach, aż Andrzej musiał trzymać rowery, które i tak się poobijały, ale trudno. Mówił, że będzie jechał spokojnie, jeśli to było spokojnie, to jak on jeździ niespokojnie? – strach pomyśleć. Dojeżdżamy do Włodzimierza Wołyńskiego, siedzę z przodu, trochę rozmawiam z kierowcą, w pewnym momencie pyta mnie, jaki mamy jeszcze dziś plan, leje, zaraz noc. Mówię mu, że chcemy przekroczyć granicę i spróbujemy dojechać do Chełma a to ok. 32 km. On odpowiada, – ale jak to do Chełma? Przecież jedziemy do Dołhobyczowa, że na pewno nie jest 30 km do Chełma stamtąd. Zbaraniałem, mówię mu, że przekazaliśmy ojcu, że chcemy dotrzeć do przejścia granicznego w Jagodnym. Gość też zdębiał, zaklął siarczyście pod nosem „Job twoja mac” i dał po hamulcach – odjechaliśmy tylko na szczęście 10 km od skrzyżowania na Dorohusk – dodał. Zawraca. Adrenalina jest u mnie już tego dnia chyba daleko poza skalą. Nic się już nie odzywamy – dojechać tylko do granicy i aby nas puścili, to jedne myśli, jakie nam zaprzątały głowy. Po niespełna 1,5 godziny docieramy. Ukrainiec zostawia nas na stacji pod granicą, uff… Dorota dorzuca mu jeszcze jakieś dolary premii, gość wniebowzięty. Żegnamy się, zakładamy sakwy i ruszamy na granicę, serce wali mi jak oszalałe, aby się udało, aby się udało. Podjeżdżamy pod szlaban, wychodzi do nas pogranicznik z uśmiechem pyta ile osób, daje karteczki – uff udało się!. Po polskiej stronie muszą nas już puścić – niema innej możliwości. Przejeżdżamy most na Bugu i zmierzamy do polskiej odprawy a tam… spotykamy tą samą zmianę, co poprzednim razem jadąc w pierwszą stronę – od razu uśmiechają się -„o znowu się widzimy”, atmosfera się rozluźnia, zostają tylko papierkowe formalności i POLSKA. W Dorohusku jesteśmy już po zmroku. Wyprawa na Wołyń zakończona. Zostało nam dojechać do Chełma, znaleźć jakiś nocleg i następnego dnia wsiąść w pociąg do domu. Byliśmy naprawdę wykończeni, jechaliśmy do Chełma w strugach deszczu ruchliwą drogą w praktycznie zupełnych ciemnościach. Dojechaliśmy do miasta przed 24:00. Zrobiliśmy tego dnia 130 km, był to morderczy dzień. Cudem udało nam się o tak późnej godzinie znaleźć nocleg w schronisku młodzieżowym (ostatni wolny pokój). Po rozlokowaniu się padliśmy dosłownie w jednej chwili na łóżka.
To już koniec przygody… Pożegnalne zdjęcie w Międzyrzecu Podlaskim
Kolejnego dnia powitało nas czyste niebo i ostre słońce. Wysuszyliśmy trochę rzeczy i z małymi przygodami w pociągu wróciliśmy cali i zdrowi do swoich domów. 9-dniowa przygoda zakończona. Przejechaliśmy blisko 750 km, zobaczyliśmy praktycznie ¾ Wołynia, odwiedzając najważniejsze punkty na jego mapie. Przeżyliśmy tyle przygód, że zostaną one z nami z pewnością na długo w pamięci. Po powrocie, kiedy spojrzałem na naszą trasę, to wręcz trudno było mi uwierzyć, że aż tyle przejechaliśmy kilometrów i tyle zobaczyliśmy. Niemożliwe jednak łatwo staje się możliwe. To wszystko kwestia odpowiednich przygotowań przed wyruszeniem na wyprawę i determinacji w trakcie jej trwania. Polecam każdemu odwiedzenie tej pięknej krainy, jaką jest Wołyń.
PS. Wybaczcie za brak zdjęć z ostatnich chwil na Wołyniu, ciągle padający deszcz, przygody, stres – nie myślałem w tamtym momencie o wyciąganiu aparatu, mam nadzieję, że tekst wystarczająco obrazuje te ostatnie chwile na Ukrainie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz