Słuchajcie taka była oto sytuacja. Kończyłem moją wędrówkę dla niepodległej. Byłem po 40 km drogi, do domu zostało tylko kilka. Siadłem sobie przy lasku i taka pierwsza myśl. Komitet powitalny - nie będzie. Braw - nie będzie. Prasa i media - nie będzie. Do dupy taka meta. Trzeba to jakoś uczcić. Ale czym? Otwieram plecak, wyciągam torbę z jedzeniem. ręka ląduje na małej mielonce. Nie no, co to za uczczenie mety, mielonką??? Grzebię dalej, w końcu przechylam torbę i wysypuje wszystko co tam jest na trawę. Bida. Dwie tortille, dwa małe dżemy i kawałek czekolady. I tu błyska myśl, a czemu nie! Smaruje placek dżemem, kruszę kawałki czekolady, zawijam i myk do buzi. I wiecie co??? Normalnie niebo w gębie, sam byłem zszokowany. Nie wiem czy w domu by mi to tak samo smakowało - drugi raz nie próbowałem. Jednak tam na tej trawce, po 40 km w nogach, to był dla mnie taki zastrzyk smaku, radochy i energii, że do domu doleciałem jak na skrzydłach. Takie to czasem są te moje wędrówkowe eksperymenty...
Na wędrówce potrafią cieszyć rzeczy naprawdę mikroskopijnej skali.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz