🚲"Dla niej zawsze zrobię wszystko co w mojej mocy, masz moje słowo"...


Mam w głowie zakodowane takie miejsca, które darzę szczególnym sentymentem. Do wielu z nich wracam wielokrotnie, pojawiam się w nich raz na jakiś czas, z sentymentu, ciekawości co się zmieniło. Jednym z nich jest Romanów i zespół dworski Kraszewskich. Było to pierwsze miejsce na mojej mapie wędrówek, kiedy to jako młodzian pojechałem pierwszy raz na samotny biwak w terenie. Co to było za przeżycie i jakie temu towarzyszyły emocje, dziś z perspektywy kilkunastu już lat uśmiecham się na te wspomnienia, chyba się starzeję. Był to początek moich świadomych włóczikijskich kroków. Choć miejsce nie jest jednym z najpiękniejszych w jakich byłem, ani niczym bardzo szczególnym się nie wyróżnia, to przez ten sentyment wracam tam myślami i od czasu do czasu jadę w podobną trasę sprzed lat. W każdym roku bowiem coś się zmienia w krajobrazie, otoczeniu, jednak ogólnie niezwykła atmosfera i klimat są niezmienne. I ostatnim razem magia podlaskiego krajobrazu poniosła mnie hen daleko w emocjonalną i duchową ucztę, którą nakarmiłem swoje wszystkie zmysły.

Ruszam popołudniem, jest odrobinę chłodniej, upal zelżał, wrzucam nieśpieszny bieg i ruszam na południe, po spokój, po harmonię płynącą z podlaskich lasów, pól, łąk, rzek i strumieni. Po kilkunastu kilometrach opuszczam wygodną asfaltową drogę zapuszczając się głęboko w podbialskie wsie, piaskowe dukty, laski, piaski i karaski, gdzie czas się zatrzymał, a krajobraz dobrze zakonserwował.


Przystaję na drewnianym mostku nad rzeczką Zielawa, która płynie leniwie wśród pól. Na horyzoncie bale słomy dodają widokowi sielskości . Tu płynie wszystko w zgodzie z zegarem pór roku i natury. Ruszam dalej na południe, wiaterek miło chłodzi, w oddali widzę pracujące maszyny rolnicze, co chwila przelatuje obok mnie jakiś ptaszek. Ptasia muzyka towarzyszy mi zresztą całą drogę. Przejeżdżam przez kolejne wsie i malutkie pasiołki, mijam co chwilę stare drewniane podlaskie domy, czasem pojedyncze, czasem gęsto usiane obok siebie w rządku. Jedne odnowione inne opuszczone, niszczejące. 



Tych ostatnich mi szkoda, ich los jest już w większości przesądzony, znikną one w mgnieniu oka zanim się obejrzymy. Wśród nich spotykam jeszcze takie kryte strzechą, wiele z takich domów zobaczyć można w innych częściach Polski już tylko w skansenie. U mnie na Południowym Podlasiu, to jeszcze realne przeżycie, prawdziwy wiejski krajobraz sprzed kilkudziesięciu i więcej lat, choć nie potrwa to wiecznie i tu, wiele się zmienia i następne pokolenia mogą już tego nie zobaczyć, nie zdążą. 


Jadę znów polną drogą, trawy okalające ją przyjemnie głaszczą mnie po nogach. Słońce coraz niżej, temperatura coraz przyjemniejsza, zmierzam przed siebie napawając się klimatem i chwilą. Dzień w czerwcu jest przecież tak długi, nie mam się po co śpieszyć. Spokojnym tempem dojeżdżam do granicy lasu przed Romanowem i rozglądam się za dziczą i przystanią na dzisiejszą noc. Po kwadransie znajduję wspaniałą małą polankę niepozbawioną całkowicie drzew. Podoba mi się od pierwszego spojrzenia. Rozkładam w mgnieniu oka obóz, kiedy zasiadam do gotowania, akurat ładnie zachodzi za linię drzew słońce. 


Jest bardzo ciepło, kładę się pod tarp dosłownie w samych slipach. Mam moskitierę, która doskonale chroni mnie przed owadzim tałataństwem. Ziemia jest przyjemnie ciepła, kiedy światło znika całkiem, ptaki milkną, budzi się nowa pora życia leśnych zwierząt. Ja jestem śpiący, zmrużam oczy i odpływam w krainę ciemności. Po jakimś czasie przebudzam się i oślepiają mnie ponad głową dwa silne promienie światła, co jest? Pierwsza myśl - ktoś przyszedł, nie zgasiłem latarki? Mija kilka sekund, wzrok rozbudza się i wyostrza i widzę, że to dwa silne strumienia światła bijące od księżyca, które przebijają się przez korony drzew. Coś niesamowitego, magia, prawdziwa magia. Wpatruję się dobrą chwilę, opuszczam głowę i znowu odpływam. Jednak sen znów długo nie trwa, budzę się słysząc głośne szczekanie niedaleko ode mnie. Nie to nie psy, to sarny. Nie wiedzieliście, że sarny szczekają? Ja już to wiedziałem i latem praktycznie na każdym leśnym biwaku słyszę ich szczekanie bardziej lub mniej intensywnie. Można je pomylić z psim szczekaniem, są jednak pewne różnice, które łatwo wyłapać. Sarny zazwyczaj ostrzegają w ten sposób swoją brać o niebezpieczeństwie, czy wyczuły mnie? Całkiem możliwe. Być może były tez inne powody. Ich szczekanie z większą lub mniejszą intensywnością trwa do świtu. Dlatego bardziej drzemię niż śpię. Po czwartej zaczyna się kolejny magiczny spektakl, na scenie podlaski wschód słońca. Wygrzebuję się z legowiska, jest bardzo ciepło nie muszę nawet nic zakładać i ruszam bez biletu na sztukę. Widok mam wspaniały. Z obozu mam kilkadziesiąt metrów do końca linii drzew i przede mną panorama na pola okute delikatnie mgłą. Po środku pola jeden samotny, jak zaczarowany drewniany domek. 


Słońce zmienia swoje kolory a okrąg wschodzącego słońca wznosi się coraz wyżej. Wciągam nozdrzami wspaniałe rześkie powietrze. Zawracam, za plecami promienia światła wpadające między drzewa oświetlają mi drogę - tak, magia. 



Nie czuję zmęczenia i w zasadzie nieprzespanej nocy. Wstawiam wodę na śniadanie i włączam moje małe radyjko. Siadam przed plandeką i chłonę budzący się do życia las. Zajadam owsiankę i popijam mocną kawą, w radio leci kawałek Boba Dylana "Shelter From The Storm". Prognozy zapowiadają silne burze, co za pasująca na dziś piosenka.

Byłem kompletnie wyczerpany, zasypany gradem,
Zatruty w gęstwinach i wyrzucony na szlak,
Polując jak krokodyl, dewastując kukurydzę.
"Wejdź," powiedziała,
"Dam ci schronienie przed burzą."


Słucham kolejnych zwrotek, w tle śpiewają poranne ptaki. Jak ta muzyka w połączeniu z tym ptasim koncertem pasuje do siebie. Jakie to jest piękne, harmonijne, nie mogę w to wręcz uwierzyć. Opanowuje mnie niesowity stan harmonii, przychodzi myśl, jaki ja jestem teraz cholernie wolny, dźwięki zadziałały jak katalizator. Jestem spokojny i szczęśliwy i nie oddałbym tej chwili za żadne pieniądze. Tak - magia.


Zwijam się dosyć szybko, chcę ruszyć w drogę póki jeszcze temperatury znośne i nie ma burz. Po dwóch kwadransach wyjeżdżam z lasu na asfaltową drogę i jadę w kierunku Romanowa, zostało mi kilka kilometrów. Jest niedziela, na drogach pusto. Jest sielsko i przyjemnie. 


W pewnym momencie dzieje się coś niesamowitego. Duży bocian ląduje na środku pustej drogi kilkadziesiąt metrów ode mnie i spogląda w moją stronę. Nagle wszystko jakby milknie, kiedy się zbliżam do niego, ten nieśpiesznie startuje z drogi i leci tuż nad nią, jakby chciał być moim przewodnikiem. Szybuje może 15 może więcej sekund, nie liczyłem, byłem pochłonięty tym co widzę. Tak, magia. 



Romanów i dworek Kraszewskich niczym mnie nie zaskakuje, jest tak samo, cicho i spokojnie. Budynek dworku, dziś muzeum J.I. Kraszewskiego w remoncie, na zewnątrz zarówno od frontu, jak i od parku stoją rusztowania. Odwiedzam kaplicę Kraszewskich i przechadzam się parkowymi alejkami wspominając spędzone tu chwile. 



Czas ruszać dalej. Jadę w kierunku miejscowości Hanna, tam podziwiam świeżo odnowiony przepiękny zabytkowy drewniany Kościół Świętych Apostołów Piotra i Pawła. Niewiele zachowało się w Polsce takich perełek. 


Dokupuję w pobliskim sklepie wody i już jadę dalej, tym razem na północ, doliną majestatycznego Bugu. Mijam po drodze nadbużańskie Sławatycze i zapuszczam się w nadbużną osadę Mościce zamieszkiwaną niegdyś przez Oleandrów. To miejsce jest niesamowicie dzikie i piękne. Niewyobrażalne dla mnie jest, jak niegdyś ci osadnicy zdołali ujarzmić tutejszą naturę i gospodarzyć z powodzeniem na tych ziemiach. Do dziś pełno tu starorzeczy, podmokłych gruntów zalewowych i gęstej łęgowej roślinności. Dziś po osadnikach nie ma już śladu, żyje tu garstka mieszkańców oraz trochę przyjezdnych z Polski mających tu swoje letnie posiadłości. Przebijam się przez te wszystko jedną jedyną drogą. W końcu dojeżdżam do koryta Bugu, dziś granicy między Polską i Białorusią. Przypominają o tym słupki graniczne widoczne z oddali. 


Bug tu ładnie zakręca tworząc spore kolano, nad brzegiem jeden wędkarz, a na horyzoncie pracujące maszyny rolnicze na okolicznych polach. Chcę brzegiem rzeki dojechać do Jabłecznej, przebijając się przez nieokiełznaną dzicz. Do pewnego momentu udaje mi się to, w połowie drogi niestety zatrzymuje mnie duże jeziorko, które wyrosło jak spod ziemi. Nie mogę go objechać rowerem, nie jest to możliwe. Taka jest dolina Bugu, zmienna, nieokiełznana, dzika. Spoglądam jeszcze na wysoką skarpę po przeciwnej stronie rzeki, widok jest iście majestatyczny i piękny. 


Wycofuję się, zawracam, czasami tak po prostu trzeba. Do prawosławnego klasztoru w Jabłecznej dojeżdżam w promieniach rozpalonego południowego słońca. Chowam się w cieniu jednego z ogromnych dębów, przyozdobionym w święte obrazki i krzyże. Ta ostoja prawosławia na ziemiach Polski przetrwała wszystkie zawieruchy dziejowe i trwa jak te dęby, niewzruszona na upływający czas. Byłem tu już wielokrotnie, chwila zadumy i mogę ruszać dalej. 



Dobrze, że mam wodę, jest arcy-upalnie, na szczęście jest wiatr, który mimo, że wieje w twarz cały czas i hamuje, to jednocześnie chłodzi mnie i pozwala na dalszą jazdę. Kiedy już opadam niemal z sił, w uszach słyszę słowa piosenki z rana:

I jeśli znów minę tę drogę, możesz spokojnie odpocząć
Dla niej zawsze zrobię wszystko co w mojej mocy, masz moje słowo 
W świecie stalowo-okiej śmierci i ludzi, którzy walczą by się ogrzać. 
"Wejdź," powiedziała, 
"Dam ci schronienie przed burzą."

Uciekam więc przed burzą, stalową śmiercią na drogach i wierzę, że dojadę do schronienia przed tym piekłem z nieba. Ostatni dłuższy postój robię w miejscowości Zabłocie w cieniu pięknej, choć trochę dotkniętej zębem czasu cerkwi św. Mikołaja.


Do domu coraz bliżej, choć zostało mi jeszcze sporo kilometrów do przejechania. Walczę jednak pokornie ze swoimi słabościami z tą samą pieśnią na ustach.

I jeśli znów minę tę drogę, możesz spokojnie odpocząć 
Dla niej zawsze zrobię wszystko co w mojej mocy, masz moje słowo 
W świecie stalowo-okiej śmierci i ludzi, którzy walczą by się ogrzać. 
"Wejdź," powiedziała, 
"Dam ci schronienie przed burzą."

Wróciłem z czymś, co trudno nazwać, to stan między spełnieniem, katharsis a doświadczeniem sztuki cierpienia, poczuciem, że żyję, naprawdę żyję. Nie da się tego kupić, nie da się zaplanować. Tak działa droga, to ona rodzi mądrości, przeżycia i doświadczenia.

Burzy nie było, przeszła bokiem.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz