Wędrówka nie była w żaden sposób zaplanowana co do trasy, pierwszy odcinek do Włodawy zaplanował mój GPS, byłem ciekawy co mi zaproponuje i muszę przyznać, trasa nie była ani nudna, ani oczywista, ani też nie doprowadziła do szewskiej pasji. We Włodawie krótki postój, a bardziej spacer z rowerem po centrum. Spokój, kresowość, wielowątkowość krajobrazu miejskiego, bardzo lubię to miejsce, ma w sobie ogromny potencjał poznawczy. Jeszcze ma, bo jak każde miejsca zmienia się wraz z upływem lat. Dalej ruszyłem już znakowanym szlakiem rowerowym w kierunku mojego celu. Szlak był dość terenowo - crossowy, to z pewnością warto podkreślić, niektórzy mogliby być zaskoczeni. Ja mniej więcej wiedziałem czego się spodziewać, dużo tu sosnowego lasu i piaszczystego podłoża albo lasu podmokłego i błota (o ile jest wilgotno), typowe poleskie klimaty. Za Włodawą krótki postój na posiłek w Okunince. Jezioro Białe obwarowane ośrodkami, całą tą jarmarczną atmosferą, nawet teraz w czasie epidemii, to zdecydowanie nie jest moje ulubione miejsce w okolicy. Wciąż nie rozumiem, czemu cieszy się wciąż taką sławą, ani nie jest najpiękniejsze w okolicy (moim zdaniem) ani nie ma tu kontaktu z naturą, ciszą i spokojem, czego wielu ludzi jednak szuka. Znalazłem jedno znane mi miejsce, gdzie można dojść "za darmo" do brzegu i powiedzmy w ciszy zjeść w spokoju. Dalej już tylko pit stop na zakup piwka i w las. Po drodze odwiedziłem na chwilę rezerwat "Żółwiowe Błota", położony nieopodal jeziora "Wspólne". W okolicy w lesie jest jeszcze kilka mniejszych jezior, wszystkie są objęte ochroną i w zasadzie nie da się ich zobaczyć, tak trudno są dostępne. Żółwia nie spotkałem, chyba jest za sucho, aby przechadzały się gęsto po tym rezerwacie. Miejsce na biwak znalazłem poza granicą rezerwatu w jakieś 5 minut, schodząc ze szlaku w sosnowy las. Fajna miejscówka, ładna, klimatyczna i na tyle schowana, że bezpieczna przed wzrokiem potencjalnych ludzi. Godzina była idealna, dziennego światła zostało na niespieszne rozłożenie tarpa, rozpakowanie gratów, kolację i czynności porządkowe, a więc w sam raz. Bardzo mi brakowało takiego noclegu. Ja, ciepła noc, księżyc w pełni przede mną, zapach sosnowego lasu, leśny mrok, miękkość mchu pode mną a w tle echo rozmów braci puszczyków i innych nocnych Marków. Noc była bardzo ciepła, tak ciepła, że nie mogłem zasnąć w moim puchowym śpiworze, co chwila musiałem go rozsuwać. Dopiero jak wyraźnie spadła temperatura odpłynąłem. Zbudził mnie blask słońca na twarzy, kiedy akurat podniosło się nad linię drzew. Taki był cel, tak ustawiłem swoje legowisko, aby zbudziły mnie promienie. Preludium do tego był oczywiście poranny koncert ptaków. Koncert ten był tak wspaniały, bo i akustyka wyborna, rzadki stosunkowo las dookoła dawał niesamowite echo, które niosło się z niewyobrażalną mocą. O świcie zaszczekały także sarny a i jeleń coś "zamruczał" daleko. Nawet tylko dla tej chwili warto było tu jechać. Piękne promienie światła rozświetlały tą leśną świątynię z każdą minutą, robiło się głośniej i głośniej i soczyściej wizualnie. Było tak przyjemnie, że usnąłem na jeszcze dwie godziny. Kiedy wstałem, dzień był już w pełni. Zostało zjeść śniadanie, zebrać mandżur i w drogę. Pokręciłem się trochę szlakami po parku krajobrazowym, dalej przez Sobibór Stację, przejeżdżając obok zamkniętego obecnie muzeum przy dawnym niemieckim obozie zagłady. Miejsce mi znane, z poprzednich wizyt, ale i książek i filmów. Jadąc obok dawnej rampy obozowej, uświadomiłem sobie, że spałem całkiem niedaleko obozu, miejsca tak dotkniętego ludzkim cierpieniem w czasie II wojny światowej, że trudno objąć rozumem, co tu się wydarzyło. Dalsza droga to spokojna wędrówka m.in. Szlakiem Green Velo, jego jedyną zaletą jest to, że jest wygodny. Od miejscowości Hanna odbiłem od Bugu i pozostało mi do pokonania do domu ponad 70 km. Temperatura w niedzielę była iście letnia, w południe zrobiło się naprawdę gorąco, zwłaszcza jak się pedałuje. Rower jednak niósł dalej, hen do przodu, jazda na nowym rumaku to przyjemność, prawdziwy długodystansowiec i to się potwierdza, gravel na takie trasy jest naprawdę wyborny.
Podsumowując, świetna dwudniowa przygoda i szansa na sprawdzenie obecnej kondycji. W ciągu 1,5 doby udało mi się przejechać 235 km. Biorąc pod uwagę jazdę z sakwami i ogólnie nieszczególnie dużą aktywność w ostatnim czasie, chyba nie jest ze mną tak źle. Choć muszę przyznać, że duża to i zasługa nowego roweru. Zauważam, że przy sprzyjających warunkach, jestem na nim w stanie dziennie zrobić bez "zgona" jakieś 50 km więcej niż na starym. Wyjazd był jednym z tych, który nie był nastawiony na nic poza tym, co wspomniałem, żadnych sesji foto, żadne "zwiedzanie", nic takiego. Klimat miałem przyznam wyborny, był to taki wyjazd na którym miałem kompletnie czystą głowę. Kiedy jedziesz czy idziesz sam zazwyczaj kłębią ci się myśli o tym co zostawiłeś, o życiu codziennym, jest to czas na przemyślenia, rozważenia. Tym razem nic, czysta medytacja drogi, jakkolwiek pretensjonalnie to nie brzmi. Tak jednak było. Rozpatruję to w kategorii duchowego przeżycia. Jest to dla mnie również sygnał, że jestem gotowy do drogi, niezależnie jak długa by ona nie miała być. Nosi mnie przyznam, czekam tylko na unormowanie obecnej sytuacji. Jestem wciąż nienasycony przygodą, poczuciem wolności i jej synonimem - drogą, aby tylko ten apetyt był możliwy do zaspokojenia w tym roku.
Podsumowując, świetna dwudniowa przygoda i szansa na sprawdzenie obecnej kondycji. W ciągu 1,5 doby udało mi się przejechać 235 km. Biorąc pod uwagę jazdę z sakwami i ogólnie nieszczególnie dużą aktywność w ostatnim czasie, chyba nie jest ze mną tak źle. Choć muszę przyznać, że duża to i zasługa nowego roweru. Zauważam, że przy sprzyjających warunkach, jestem na nim w stanie dziennie zrobić bez "zgona" jakieś 50 km więcej niż na starym. Wyjazd był jednym z tych, który nie był nastawiony na nic poza tym, co wspomniałem, żadnych sesji foto, żadne "zwiedzanie", nic takiego. Klimat miałem przyznam wyborny, był to taki wyjazd na którym miałem kompletnie czystą głowę. Kiedy jedziesz czy idziesz sam zazwyczaj kłębią ci się myśli o tym co zostawiłeś, o życiu codziennym, jest to czas na przemyślenia, rozważenia. Tym razem nic, czysta medytacja drogi, jakkolwiek pretensjonalnie to nie brzmi. Tak jednak było. Rozpatruję to w kategorii duchowego przeżycia. Jest to dla mnie również sygnał, że jestem gotowy do drogi, niezależnie jak długa by ona nie miała być. Nosi mnie przyznam, czekam tylko na unormowanie obecnej sytuacji. Jestem wciąż nienasycony przygodą, poczuciem wolności i jej synonimem - drogą, aby tylko ten apetyt był możliwy do zaspokojenia w tym roku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz