Mówić, że poznało się jakieś miasto nie będąc na chociaż jednym miejscowym bazarze, rynku, to jak powiedzieć, że było się gdzieś będąc jedynie na komercyjnej wycieczce.;)
Kochani dziś kolejny „Lwowski” temat, być może zamęczam Was już tym Lwowem, ale robię to z dwóch powodów. Po primo, niestety mam bardzo ulotną pamięć i zapisując szczegóły tego, co doświadczyłem i zobaczyłem, wiem, że w jakimiś sposób to utrwalę i po latach miło przeczytam z sentymentem. Po secundo, skoro już prowadzę ten publiczny blog, to być może kogoś te wpisy zainteresują i sam postanowi sprawdzić niektóre opisywane miejsca „na własnej skórze”, do czego jak zawsze zachęcam.😊
A.D.
Staram się jeśli tylko jest taka możliwość będąc w jakimś mieście, większej miejscowości wpisać w swoją wędrówkę wizytę na lokalnym bazarku, rynku, a mam tu na myśli zwłaszcza te wędrówki zagraniczne. Bo jest to w pewien sposób odzwierciedleniem tego, co tutejsi jedzą, w co się ubierają, co kupują itd. Jest to według mnie równie ciekawe, jak pozostałe kwestie obrazujące dane miasto i życie w nim. W sklepie nie zauważymy tego wszystkiego, chyba że mówimy o jakimś wiejskim w małej wiosce, to i owszem też tam klimatycznie i ciekawie. Ukraińskie bazarki, ryneczki miałem już sposobność odwiedzać wielokrotnie i będąc w takich samych praktycznie we Lwowie, jednym na placu Halickim, a drugim już typowym spożywczym na Łyczakowie nie czułem się specjalnie czymś zaskoczonym. Jednak, osobie z „zachodu” może tu być trochę orientalnie. Szczególnie mam na myśli dział spożywczy. Artykuły tu sprzedaje się po prostu z lady a raczej stołu przykrytego papierem, niezależnie co to jest, rąbanka, wędlina, ryby, wyroby mleczne, czy warzywa. Znaczenia nie ma w tej kwestii też temperatura atmosferyczna. Wszystko dzieje się tu tak samo przez okrągły rok. Nie brakuje tu w sprzedaży też przetworów, produktów zrobionych przez "lokalsów" gdzieś w pod lwowskich wsiach. W dziale owocowo-spożywczym zaskoczy również duża ilość melonów i arbuzów. Jednak to akurat nie powinno, na Ukrainie na południu nie brakuje plantacji tych owoców. To pierwsze rzeczy na pewno jakie rzucają się w oczy turyście z zachodu. Oj nasz sanepid zacierał by tutaj ręce i szybko wykorzystał bloczki mandatowe. Dyrektywy europejskiego sojuza, to tu pewnie są złamane prawie wszystkie. Ogórce jakieś niewymiarowe, pomidor z plamkami i takie tam wiecie. Tutaj jednak mieszkańcy wiedzą najlepiej sami, co jest prawidłowo, a co nie, sami ustalają, co dla nich dobre, a co złe. Jest więc tak, jak od dawien dawna było. Rynki zapełnione, ludzie kupują, nie trują się, nie chorują. Podejrzewam, że Lwowski ryneczek przedwojenny wyglądał podobnie, może nie były tak popularne ryby suszone czy wędzone, ale to już akurat naleciałości od czerwonego brata.
Na bazarze z szerszym asortymentem pełno chińszczyzny, jak i u nas. Mydło, widło i powidło, choć kilka lokalnych smaczków też idzie wypatrzeć, jak np. regionalne ukraińskie stroje, koszule, sukienki, szale, chustki, nakrycia głowy i inne takie. Jak ktoś ma czas i poszuka, to może na takim bazarku znaleźć sobie świetną pamiątkę w cenie na 100% niższej, niż tej w butikach z „pamiątkami” w centrum na starym mieście.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz