Jest ciemna noc, trwa nocny akt przedstawienia. Całkiem blisko dolatuje moich uszu pohukiwanie puszczyka. Przebudzam się, spektakl trwa w najlepsze, sowa miarowo w czasie nawołuje dalej. Powolutku dołączają nieśmiało kolejne glosy ptactwa. Mrok ustępuje coraz wyraźniej, do mojego namiotu wpada coraz więcej światła. Ptasia symfonia nabiera mocy z każdą minutą. Leżę w pół śnie, bez świadomości czy to jeszcze sen czy już jawa. Po chwili, jakby bardziej trzeźwo zdaję sobie sprawę, że nie słychać już puszczyka, ale dokładnie w tym samym momencie kiedy o tym pomyślałem, puszczyk się odzywa. To było chyba już pożegnanie, zasypiam. Mija chwila, nie wiem jak długa, jest już widniej, dostrzegam przez siatkę w dole kontury trawy. Noc zamienia się już nieodwołalnie w świtanie. Nadbużańska przyroda oznajmia to wyraźnie. Powracam na krótką chwilę w objęcia Morfeusza, gdy nagle i niespodziewanie niskim lotem przelatują nad moim namiotem żurawie, niemal poczułem przez materiał podmuch ich skrzydeł, a może to tylko wyobraźnia? Rozbudzam się jednak i postanawiam dodać wizję do tego spektaklu. Odsuwam suwak do sypialni w namiocie, potem drugi od tropiku i z miejsca poraża mnie widok przede mną.
Wkoło mnie po horyzont zalega gęsta mgła, kołderka zasłaniająca szczelnie uroki tego miejsca. Ta magiczna kurtyna podnosi się jednak z każdą upływającą sekundą coraz wyżej. Odsłaniają się przede mną połacie nadbużańskiej łąki o dumnej nazwie „Trojan”.
Widok atakuje znienacka moje oczy niczym mityczny koń trojański. Jest bardzo wilgotno i rześko, rosa osnuwa grubą powłoką całą ziemię. Siedzę w namiocie do połowy zasunięty w śpiworze i spoglądam łapczywie na ten spektakl. Jestem w okolicy chyba jedynym widzem, czuję się przez to trochę jak podglądacz, trochę jak widz w VIP-owskiej loży teatralnej.
Dostrzegam coraz wyraźniej przede mną kontury ogromnych rozłożystych nadbużańskich dębów, jaworów, jesionów, klonów, wiązów, wierzb, rozsianych w najbliższej okolicy. Opary w coraz śmielszym pędzie ściąga z krajobrazu nasz majestatyczny, dziki Bug, pochłania je w swych głębinach, dając znać, aby znów budzić się do życia.
Robi się już całkiem gwarno, wszystkie żyjące tu ptaki, dają znać majestatowi, że odebrały ten sygnał, każdy jak najdonioślej umie. Moich uszu dolatuje w końcu tak lubiany przeze mnie o świcie klangor żurawi i jego ogromne echo, które roznosi się szeroko po całej okolicy.
Zawsze czekam na ten moment z wielką niecierpliwością. Jest to tak majestatyczne i niepowtarzalne, że za każdym razem mam ciarki na plecach. Siedzę tak urzeczonym tym widowiskiem, które z każdą upływającą minutą zbliża się niestety do finału.
Zza chmur zaczynają się przebijać kolory wstającego słońca, padają pierwsze promienie. Niebo na krótko robi się czerwone, po chwili przechodzi kolejno w pomarańcz i żółć. To widowisko ze świata zawieszonego między baśnią a realnością jest warte nawet nie do końca przespanej nocy, bezapelacyjnie. Zamykam kurtynę namiotu i zasypiam szybko, budzę się w tym samym miejscu, ale trwa już całkiem inny spektakl.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz