👣🌳 W poszukiwaniu puszczańskiego majestatu cz.1



 Pociąg wyraźnie zwalnia, podobno przez stare torowisko, za oknami już tylko las. Wagony kolejno zatapiają się w zieleni, rozcinają ją na pół. W duszy ekscytacja, znów będę w przyrodniczym raju, mojej świątyni dumania. Pociąg zatrzymuje się na kolejnych małych stacyjkach przy których skupiają się niewielkie śródleśne osady. Policzna, Witowo i w końcu moja stacja Orzeszkowo. Wysiadam tylko ja. Zarzucam plecak na ramiona, poprawiam paski, spoglądam na mapę, aby obrać właściwy kierunek i ruszam by zatracić się pierwszy raz w tym roku w puszczańskich ostępach. Po kilkunastu minutach marszu zielona ściana puszczy coraz bliżej, widzę ją już na horyzoncie. Kończy się wioska i kończy się asfalt a zaczyna moja przygoda. Bramę do puszczy tworzą dwa olbrzymie dęby po obu stronach drogi, jeden z nich zwie się Strażnikiem Zachodu i choć już martwy wciąż dumnie strzeże zachodnich rubieży puszczy.


Gdzieś w środku mnie pojawia się spokój, dookoła zaś głośno tętni życie, doświadczenie niedające się pomylić z żadnym innym, bowiem tylko tak brzmi tętno pierwotnej Puszczy Białowieskiej. Schodzę z wygodnej drogi i zapuszczam się w dzicz. Po kilku kilometrach przede mną rozpościera się polski odpowiednik amazońskiej dżungli. Przepiękny, gęsty bagienny las, oświetlany promieniami słońca przebijającymi się przez gęste poszycie koron drzew. Tego widoku niestety nie odda żadne zdjęcie,  nie ma w nim też zapachu i dźwięku.


Teren robi się coraz bardziej wymagający, jest mi coraz trudniej poruszać się w zamierzonym kierunku. Jest podmokle, błotniście, grząsko, a komary stale próbują znaleźć z uporem jakiś odkryty fragment mojego ciała. Staram poruszać się jak kot, przeskakuję z kępy na kępę, z suchej wyspy na kolejną, by za chwilę przejść nad grzęzawiskiem po leżących kłodach obrośniętych mchem i innymi roślinami.


Nie spieszę się, nie muszę, z rozwagą obmyślam każdy krok, pojawia się niewielka dawka adrenaliny, która jest zwiastunem każdej mojej dobrej przygody. Co chwila spotykam coś osobliwego, pomnikowe ogromne drzewo, piękny kwiat, zagadkowy grzyb, widok na krajobraz, zapach, dźwięk, zatapiam się w tym bez pamięci, tracę rachubę czasu, zapominam o całym bożym świecie.



W końcu spoglądam na mapę i widzę, że kręcę się cały czas w kółko, nie sądziłem, że aż tak się tu pogubiłem. Mam jednak to, co chciałem, zagubić się w dziczy. I wiecie co? dobrze mi z tym, jest mi to czasem bardzo potrzebne. Zatracić się w dziczy, zagubić, poczuć pierwotny zew natury, znaleźć potem rozwiązanie zagadki, wypróbować swoje umiejętności i zdobytą dotychczas wiedzę, aby i tak na końcu dostać solidną lekcję pokory od matki natury. Jest to dla mnie zawsze doskonały trening dla ciała i ducha. Nie boję się, nie obawiam, po prostu robię co powinienem, podchodzę do tego zadaniowo. Próbuję się dogadać z naturą a nie walczyć z nią. I kolejny raz mi się udaje. Dalsza wędrówka nie wymaga już ode mnie tyle sprytu i skupienia.


Po drodze mijam Carski Dąb, który jest jednym z najpotężniejszych drzew w puszczy. Stoi nad brzegiem rzeki Leśnej Prawej. Car jest niestety martwy, usechł w 1984 roku. Jego wiek oceniany jest na 450-500 lat. Szmat czasu, nieprawdaż? Wychodzę wprost na nasyp i tory kolejki wąskotorowej na jego szczycie, przecinające całą puszczę. Tory, które można często spotkać w puszczy, są dowodem niegdysiejszej haniebnej masowej wycinki. To tymi żelaznymi drogami zwożono ścięte puszczańskie olbrzymy. Dziś na szczęście tym fragmentem trasy kolejki wozi się tylko turystów, inne puszczańskie torowiska przykryła już dawno temu natura. Siadam na chwilę na zasłużony odpoczynek. Próbuję uspokoić zmysły. Po kwadransie ruszam dalej przechodząc przez kolejkowy mostek na rzece Leśnej Prawej.


Spoglądam za siebie w urokliwy tunel nad torami wycięty w puszczy. W oddali na horyzoncie dostrzegam na jego końcu dwie osoby, dwa punkciki, widok poraża mnie swoim klimatem.


Stawiam kolejne kroki wzdłuż torów obserwując cały czas otaczający mnie las, w końcu skręcam na węźle kolejki w prawo i idę teraz wzdłuż kolejnej nitki torów, tym razem ukrytych wśród gęstej roślinności. Choć wiedzie tędy szlak turystyczny, zmuszony jestem przecierać go swoim ciałem, roślinność i przeszkody na drodze ograniczają tempo mojego marszu.



W ogóle mnie to jednak nie denerwuje, czym więcej dzikości, tym dla mnie lepsza przygoda, po to tu w końcu przyjechałem. Aby zrozumieć puszczę i doświadczyć jej niezwykłości i piękna, trzeba wyjść ze swojej strefy komfortu, poddać się jej rytmowi, mieć czas na zatrzymanie się i próbę wtopienia się w nią na jej zasadach.

Nie da się poczuć magii tego miejsca udając się na jednogodzinną komercyjną wycieczkę prowadzeni za rękę. Większość ludzi, po takim pobycie zazwyczaj dalej nie rozumie, co jest w niej tak niezwykłego i fascynującego, przecież to tylko las, może trochę starszy i mniej uporządkowany jednak tylko zwyczajny las. Jeśli tego jeszcze nie wiecie, to uwierzcie mi na słowo - nie jest to zwyczajny las!. A jak nie wierzycie, najlepiej przekonajcie się o tym osobiście, do czego jak zawsze zachęcam.


Po niedługiej chwili marszu robi się znowu podmokle, ja idę jednak wierzchem nasypu. Znajduję się teraz w uroczysku Bereżniaki na terenie jednego z licznych rezerwatów w puszczy figurujących pod nazwą Lasy Naturalne Puszczy Białowieskiej.


W pewnej chwili spostrzegam przed sobą żubrowe łajno, król puszczy musiał tu być całkiem niedawno i raczej nie sam.


Po kilometrze może dwóch opuszczam rezerwat i zmierzam do wytypowanego wcześniej miejsca na nocleg, jest już mocne popołudnie. Miejsce owe znajduje się na niewielkim wzniesieniu, powinno być tam sucho i bez ryzyka zjedzenia na żywca przez komary. Kiedy tam dochodzę, szukam bez pośpiechu dobrego miejsca pod obóz. Moim priorytetem jest suche podłoże i w miarę równy teren. Nie mniej ważne jest oddalenie od dróg oraz uniknięcie spotkania z leśnikami. W końcu znajduję całkiem przytulny zakątek na dzisiejszą noc.


Wszystkie warunki spełnione i do tego całkiem miły dla oka krajobraz, mieszany las sosnowo - dębowo - grabowy z pojedynczymi brzozami. Wiele z tych drzew jest naprawdę słusznych, pomnikowych rozmiarów. Jest tu dość tajemniczo, ciemniej niż wskazywałby zegarek na ręku. To przez korony grabów, które dość szczelnie zakrywają niebo nade mną.


Rozpinam plandekę i akurat zaczyna lekko padać, krople ledwie docierają do poszycia na ziemi, pada zaledwie 10 minut i znowu wychodzi słońce. Dokańczam rozkładanie legowiska i już szykuję kolację, jestem głodny jak wilk! Jedzenie smakuje jak zawsze na łonie natury - znakomicie.



Posilam się spoglądając z okien mojego domu na leśny krajobraz, w tle towarzyszy najwspanialsza puszczańska muzyka grana przez jej skrzydlatych mieszkańców. Jutro chcę wstać o świcie, zalegam więc do śpiwora wraz z ostatnimi promieniami słońca.



Kiedy już leżę, dostrzegam w oddali poruszający się w moją stronę jakiś obiekt, pierwsza myśl, leśnik albo kłusownik. Z każdą chwilą postać staje się coraz większa, w półmroku ciężko jest rozpoznać kształt, jednak po kolejnych sekundach wiem już, że nie jest to na pewno człowiek, a dorodny jeleń, który wciąż idzie w moim kierunku. Przystaje na chwilę, rozgląda się i znowu idzie w moim kierunku. Nie mogę wręcz uwierzyć w to co widzę, leżę na bezdechu zafascynowany, aż serce zaczęło mi walić. Widzę go zaledwie około 10 m od mojego obozu. Nie widzi mnie, jestem dobrze zakamuflowany, jednak tego co nie zobaczył w jednej sekundzie poczuł i wystrzelił jak z procy uciekając. Zaryczał już z oddali dając tym samym wyraz swojego niezadowolenia z obecności intruza w jego rewirze a jednocześnie wyraźne ostrzeżenie dla pobratymców - jest tu człowiek. Trochę zrobiło mi się wstyd, przepraszam cię najmocniej kolego, mówię sobie w duchu. To jedna z tych chwil, która zawsze zapada na długo w pamięci. Zasypiam niedługo potem w rytm miarowego pohukiwania puszczyka. Ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś. Był to wspaniały dzień.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz